Frykasy można znaleźć w śmieciach
Pomelo z Ekwadoru, truskawki z Niemiec, jajka z Lubelszczyzny czy feta z Grecji - cały świat kryje się w śmietniku. Freeganie buszują w nim nie tyle z oszczędności, co w imię ideologii.
Magda, lat 30, drobna blondynka. Ostatni raz nurkowała w śmieciach kilka dni temu. Zajrzała do kilku kontenerów na tyłach marketów. Do domu wróciła z pełnymi sakwami. Przywiozła na rowerze kilkanaście kilogramów dobrych owoców i warzyw, bez śladu pleśni czy podejrzanego nalotu. Znalazła szczelnie zapakowane egzotyczne frykasy, które płyną statkami z zamorskich krajów i te swojskie z polskich upraw. Rano rozkoszuje się awokado. A po południu podwieczorek: koktajl bananowy albo prawdziwy frykas, czyli pitaja, inaczej smoczy owoc. W sklepie dwie sztuki kosztują 30 zł. Na hasioki (czyli „śmietnik” po śląsku i w slangu freegan) jeździ od dwóch lat. Nigdy sama, zawsze z grupą. Raźniej, łatwiej, wygodniej.
Bartek, pracuje w jednej z lubelskich firm, nie ma jeszcze 30 lat. Odkąd został freeganinem zaczął wreszcie lepiej i zdrowo się odżywiać. Twierdzi, że jego lodówka nigdy przedtem nie była tak dobrze zaopatrzona. Półki wypełnione opakowaniami mogłyby być śmiało prezentowane w reklamie. Pomelo z Ekwadoru, truskawki z Niemiec, feta z Grecji, siatka liczi, jajka z Lubelszczyzny. Wygląda na to, że cały świat kryje się w lubelskim śmietniku, a łączna wartość tych produktów wynosi 50 zł. Od tych polskich hasioków lepsze są tylko francuskie i niemieckie. Tam można odkryć nowe smaki.
Iga, studentka, do kontenera zagląda, gdy kończą się jej zapasy w lodówce. Raz, dwa razy na tydzień. Szuka owoców i warzyw. Mięsa nie je. W czasie ostatniej wyprawy znalazła sery kozie, termin ważności mijał za kilka dni. Podzieliła się ze znajomymi.
„Na śmiecie” jeżdżą kilka lat. Zanim wybrali się po raz pierwszy, słyszeli, że sklepy wyrzucają jedzenie, kiedy kończy się termin przydatności, ale nie spodziewali się że aż tyle. Siatka mandarynek leży w kontenerze, bo jedna z nich nie wygląda najlepiej. Obok banany z brązowymi plamkami. Dla klienta widok mało estetyczny. Obok kefiry, których termin mija za dwa dni i są małe szanse, że sklep zdąży je sprzedać. Dołącza do nich chrzan z naderwaną etykietą i worek marchewek. Nic nie wskazuje, aby coś było z nimi nie tak.
W czasie jednych z łowów Bartek znalazł takie ilości jedzenia, że mógłby przygotować posiłek dla kilkuset osób. Przypuszcza, że firma opróżniała magazyny. Iga odkryła natomiast partię makaronu, który trafił na śmietnik tylko dlatego, że miał rozdarte opakowanie.
Iga, studentka, do kontenera zagląda, gdy kończą się jej zapasy w lodówce. Raz, dwa razy na tydzień. Szuka owoców i warzyw. Mięsa nie je
Do śmietników wieczorową porą zaglądają ludzie pracujący na śmieciówkach i dobrze opłacanych etatach. Dumpster diving (nurkowanie w śmieciach - przyp. red.) uprawiają zarówno ci, którym niewiele zostaje do pierwszego i tacy, którzy nie narzekają na brak pieniędzy. Nigdy nie wiesz, kto grzebie w śmieciach obok ciebie. Do niedawna wokół kontenerów lubelskich hipermarketów kręciło się zaledwie kilkanaście osób, ale pojawia się coraz więcej nowych twarzy. Pozdrowią się, zamienią parę słów i szukają. Freeganizm dla nich to styl życia, świadoma postawa, konkretne idee. Minimalizm i oszczędność, być, a nie mieć, to wartości którymi się kierują. Freeganie swoją postawą pokazują, że współczesny człowiek nie musi żyć nowocześniej i stale konsumować. Zamiast samochodu wybierają rower. Uszkodzony mebel znaleziony pod śmietnikiem i nikomu już niepotrzebny można zawsze odnowić. Nawet porzucony drewniany pieniek świetnie nadaje się na stolik kawowy.
Na nocnych łowach obowiązują zasady. Freeganie nie włamują się do zamkniętych kontenerów i nie forsują bram. Zostawiają po sobie porządek. Nie są zachłanni. Nie biorą więcej niż potrzebują. Po nich przyjdą kolejni. Tłumaczą, że żywność jest dla wszystkich.
Magda: - Jedzenie, które znajdujemy w śmietnikach, to nie są resztki, obierki, miszmasz z restauracji. Odzyskuję pełnowartościową, szczelnie zapakowaną żywność, którą wyrzucają markety. Przykładowo siatki jabłek, które trafiły na śmietnik, tylko dlatego, że jedno z nich było nadgniłe. Tak wiele marnuje się jedzenia, że można by było wyżywić całą ludzkość, jeszcze z naddatkiem. Robię to, bo nie zgadzam się na taki stan rzeczy. Nie dlatego, że jestem uboga. Pracuję. Kupuję jedzenie również w sklepach. To jest kwestia moich zasad moralnych. Szanuję jedzenie. U mnie w domu nikt go nie wyrzucał. Markety mają zupełnie inne podejście. Menedżerowie uważają, że nie warto wspierać ubogich, bo to jest pasożytnictwo. Może dlatego to jedzenie trafia do śmietnika albo jest palone, utylizowane.
Bartek: - To nie jest tylko zaspokajanie potrzeb, choć na śmietniku znajduję wszystko, co potrzebne jest mi do życia: jedzenie, meble, ubrania. Nie akceptuję konsumpcjonizmu. Mówi się, że żywności brakuje, a według statystyk co ósma osoba głoduje. A w kontenerach leży obiad, śniadanie i kolacja. Nie robię tego z oszczędności, choć lekko nie mam. Dla mnie to ideologia i dobra lekcja życiowa. Wiem, że poradzę sobie w każdej sytuacji. To nie jest też moda, jak często nas opisują.
Kris freeganinem został cztery lata temu w czasie wycieczek autostopem, bez grosza przy duszy. Szybko zauważył, że na śmietniku można znaleźć dobre i przydatne rzeczy. - Teraz to jest rodzaj buntu przeciwko komercyjnej kulturze. Ekonomiczny reżim ma na celu utrzymanie systemu wyzysku. Dlatego sklepy, zwłaszcza duże sieci, wolą wyrzucać dobre produkty zamiast oddawać je potrzebującym. Bieda i głód nie wynikają z niedoboru dóbr, tylko z ich niewłaściwej dystrybucji.
Freeganizm łączy i dzieli. Wpisy na forach pokazują, że buszujący w śmietnikach wywołują emocje. Padają słowa pochwały i miażdżącej krytyki. Caca: „Ideologia jest nieco pokrętna. Dojadanie resztek wyprodukowanych przez koncerny wcale nie jest takie chwalebne”.
Basia: „Jest moda na freeganizm, na taki wartościowy styl w życiu. Więcej w tym pozerstwa niż prawdziwej ideologii”.
Idea freeganizmu bliska jest Witoldowi Szwedkowskiemu. Psycholog, społecznik i doradca zawodowy z Chorzowa napisał ilustrowany przewodnik freeganizmu. W szesnastu rozdziałach radzi, jak zacząć, gdzie się udać, jak się zachowywać, z kim pójść na hasioki. Nie wskazuje, który market karmi najlepiej. Nie jest skory do ocen. - Śmietnik jednych jest skarbcem drugich, jak mówi porzekadło. A wszyscy wiemy, że w Polsce i na świecie jedzenie jest marnotrawione. Celem mojej książki jest ośmielić tych, którzy chcą zacząć, a nie wiedzą jak, sprowokować tych nieprzekonanych, a może skłonić do zmiany myślenia i postawy.
Freegan popiera również Marzena Pieńkosz-Sapieha, szefowa lubelskiego banku żywności. - Doceniam to, co robią. Po jednej stronie barykady są markety, które niszczą żywność, a po drugiej oni, ci, którzy ją ratują. Freeganie szanują jedzenie i oszczędnie nim gospodarują.
Ideologia jest nieco pokrętna. Dojadanie resztek wyprodukowanych przez koncerny wcale nie jest takie chwalebne
Według danych Eurostatu, w Polsce marnuje się około 9 mln ton żywności. Najwięcej pieczywa, owoców, wędlin, warzyw, nabiału. Według szacunkowych obliczeń Federacji Polskich Banków Żywności, 300 tys. ton niszczą sieci handlowe. Marek, były pracownik hipermarketu, wspomina, że najwięcej marnowało się warzyw i owoców. - Sałata trafiała do śmieci następnego dnia od dostawy. Sporo też wyrzucaliśmy chleba. Dziennie sześć worków 50-kilogramowych. Mimo to wciąż były dostawy, bo półki muszą być pełne. W przeciwnym razie dostawało się kierownikowi stoiska. Agnieszka, która pracuje w jednym z supermarketów, przyznaje, że pracownicy z chęcią podzieliliby się z ubogimi zamiast wyrzucać towar. - Chcielibyśmy pomóc. Ale mamy związane ręce. Nie od zwykłego personelu to zależy.
Markety tłumaczą się, że dostosowują ilość zamawianego towaru do popytu, produkty pełnowartościowe są sprzedawane tak długo, jak określa to data przydatności do spożycia, niektóre produkty są przeceniane. A dwa razy do roku z okazji świąt przeprowadzają zbiórki żywności. Prawda jest taka, że mogłyby przekazywać jedzenie znacznie częściej, ale nie chcą.
- Tak naprawdę to, czy market będzie stale przekazywał żywność organizacjom potrzebującym, a nie utylizował, zależy od dobrej woli ich kierowników. Tym bardziej że od kilku lat markety zwolnione są z podatku od darowizny. Banki żywności na swój koszt odbierają jedzenie od marketów, inaczej niż w przypadku utylizacji, za którą to sklepy muszą zapłacić - mówi Maria Kowalewska, dyrektor ds. komunikacji z Polskiej Federacji Banków Żywności.
Autor: Dorota Krupińska