Frankfurt nad Odrą. Wieżowce pustoszały, aż zjawili się uchodźcy
Los rzucił wielu uchodźców z Syrii, Afryki czy Donbasu do Frankfurtu, na granicy z Polską. Jedni są zadowoleni, inni narzekają. Dzięki nim, w opustoszałych blokach, po niemieckiej stronie Odry znowu ktoś mieszka. Wspólnie z Polakami i Niemcami utworzyli jedno miasto Słubfurt.
Hassan uciekał przed terrorystami przez somalijską pustynię. Freddy przedzierał się przez kameruńską dżunglę. Wołodia uciekał z ostrzeliwanego Donbasu. Wszyscy spotkali się nad Odrą i razem budują Słubfurt. Są jednak i tacy, którzy Słubfurtu i uchodźców nie kochają.
Do Warszawy 500 kilometrów, do Berlina 80. Polskie kresy zachodnie, niemieckie wschodnie. Po jednej stronie rzeki - Słubice, po drugiej - Frankfurt nad Odrą. Pierwsze skrzyżowanie za granicznym mostem. W lewo Karl-Marx Strasse, prosto Rosa-Luksemburg Strasse. Polscy dekomunizatorzy jeszcze tu nie dotarli, a Niemcom takie nazwy nie przeszkadzają.
Po moście przez Odrę jedzie miejski autobus. Przez wiele lat było to marzeniem. Dziś to coś normalnego. Wsiadamy w centrum polskich Słubic, wysiadamy przy dworcu kolejowym w niemieckim Frankfurcie nad Odrą. Stamtąd godzina pociągiem i jesteśmy pod Bramą Brandenburską w Berlinie.
Na granicy zachodniej mamy jeszcze inne polsko-niemieckie miasta. Jest Zgorzelec i Gorlitz. Potem Gubin i Guben. Wreszcie połączone promem Nowe Warpno i Stare Warpno (Altwarp). Jednak Słubfurt jest wyjątkowy. O co chodzi z tym miastem, gdzie spotkali się Hassan z Somalii, Freddy z Kamerunu, Wołodia z Donbasu i wielu innych uchodźców? Formalnie wszyscy oni mieszkają we Frankfurcie nad Odrą i Słubicach, ale nieformalnie i duchowo są mieszkańcami Słubfurtu, który składa się z dwóch dzielnic: Słubu i Furtu.
Twórcą idei Słubfurtu jest niemiecki artysta i performer Michael Kurzwelly. Wykreował z obu nadgranicznych miast wspólną artystyczną przestrzeń. Słubfurt ma własną gazetę, informację turystyczną, walutę, chór, radio, centralny plac mostowy oraz oczywiście Most Przyjaźni przez Odrę.
Zresztą Słubice i Frankfurt były przed wojną jednym miastem. Dopiero po 1945 r. po prawej stronie Odry zamieszkali Polacy. Po lewej pozostali Niemcy. Przez wiele lat patrzyli na siebie tylko przez rzekę.
Uchodźcy uratowali wieżowce
Obie dzielnice Słubfurtu od upadku muru berlińskiego traciły mieszkańców. Słubice trochę mniej. Frankfurt nad Odrą znacznie bardziej. Każdego roku po zmierzchu było tam coraz ciemniej. W blokach z wielkiej płyty gasły światła. W końcu żarzyły się już tylko pojedyncze żarówki. Ludzie wyprowadzali się do stolicy i zachodnich landów. Wreszcie niektóre budynki zgasły zupełnie. Władze zdecydowały o ich wyburzeniu. W oknach pozostałych tliło się jeszcze światło i nadzieja, że może coś w końcu się zmieni. I od kilku lat coś drgnęło, w dużej mierze dzięki przybyłym z całego świata uchodźcom i imigrantom.
Do Frankfurtu uchodźcy trafili z tzw. ośrodków pierwszego przywitania. Najbliższy jest w odległym o 30 km, przygranicznym Eisenhuttenstadt. W 2015 roku znalazło się tam jednak naraz aż tylu ludzi, że nie wystarczyło miejsc. Wtedy utworzono tymczasowe ośrodki we Frankfurcie. Dziś został już tylko jeden, dla kobiet na Berlinerstrasse.
Obecnie we Frankfurcie jest 700 oficjalnie zarejestrowanych i mieszkających legalnie uchodźców. Pochodzą z całego świata, ale najwięcej z ogarniętej wojną Syrii. Po drugiej stronie rzeki, w Słubicach mieszka dziś kilkuset Ukraińców. Od kilku lat przyjeżdżają tu do pracy.
Dziesięć minut spacerem od granicznego mostu. Trochę na lewo od ulicy Karola Marksa, stara sala gimnastyczna i szkoła z czasów NRD. Oba budynki były do niedawna zamknięte. Dziś sala to parlament Słubfurtu. Przy wejściu stoi Charlotte z Kamerunu. Na głowie ma setki zaplecionych warkoczyków. Po chwili pojawia się kilka Polek ze Słubu. Przyszły na kurs tańca. Razem z nimi Niemka Heidi z Furtu. Ona też będzie dziś pląsać. Obok przechodzi dwóch Syryjczyków. Popijają Mio Mio Mate, energetyzujący napój z herbaty Mate. Wchodzą do sali. Tam czekają ich koledzy z piłką. Zaraz zacznie się mecz. Przy wejściu do hali sportowej stoi mężczyzna w senegalskiej czapce. To Niemiec Michael Kurzwelly, twórca idei Słubfurtu. Mówi, że każdy przybyły tu uchodźca może zostać słubfurtczykiem. Jeśli tylko będzie chciał. Pomaga im jak może. Dzięki nim w mieście jest coraz więcej ludzi. A w blokach z wielkiej płyty znowu ktoś mieszka. Choćby Ayham z Syrii…
Oto w skrócie jego opowieść
Urodziłem się w 1984 r. w Damaszku w Syrii. Po maturze pojechałem na Ukrainę. Tam skończyłem studia dentystyczne. Po powrocie otworzyłem swój gabinet. Jednak pewnego dnia, nie wiem dlaczego, zostałem aresztowany. Ojciec musiał wykupić mnie z więzienia. Po tym przeżyciu wyjechałem na studia ortodontyczne do Mińska. Chciałem tam zostać, ale ambasada Syrii nie chciała przedłużyć mojego paszportu. Wsiadłem w pociąg i pojechałem do Terespola. Złożyłem podanie o azyl w Polsce. Tydzień spędziłem w obozie dla uchodźców. W pokoju było nas 8 osób. Na każdym piętrze była jedna toaleta i jeden prysznic na 120 osób. Dlatego też wsiadłem do autobusu z Warszawy do Berlina.
W październiku 2014 r. przyjechałem do Frankfurtu nad Odrą i od razu zacząłem uczyć się języka niemieckiego. Nie chciałem siedzieć bezczynnie, więc już w grudniu zacząłem - w ramach pracy za jedno euro - towarzyszyć innym uchodźcom jako tłumacz w różnych instytucjach i u lekarza. Pomagam również w niedawno założonej wspólnocie solidarności uchodźców i miejscowych przy czym tylko mogę.
Opowieść Hassana z Somalii
Urodziłem się w 1991 roku i przybyłem tu z Buulobarde, oddalonego ok. 200 km od stolicy Somalii, Mogadiszu. Pochodzę jednak z położonej na północy kraju wsi, którą musieliśmy opuścić, kiedy miałem siedem lat. Ukończyłem gimnazjum, a potem pomagałem mojemu ojcu, który prowadził lekcje religii w szkole.
Pewnego dnia tato przyszedł do domu zdenerwowany. Często podczas nabożeństw w meczecie pomagał imamowi i wypowiadał się tam negatywnie o milicji Al-Shaabab. Krótko potem otrzymał anonimową wiadomość sms, że do końca tygodnia nie będzie żyć. Jak się potem dowiedziałem od mojej mamy, chciał się gdzieś ukryć, bez informowania o tym nas, dzieci.
Ale Al-Shaabab go uprzedziła. Kiedy wieczorem wróciłem do domu, zastałem w rozpaczy moją mamę i trzy siostry. Milicja zabrała mojego ojca. Następnego dnia sąsiedzi znaleźli jego ciało na ulicy. Leżał na brzuchu, a odcięta głowa leżała na jego plecach. Sąsiedzi uniemożliwili mi zobaczenie tego.
W rogu sali gimnastycznej, czyli w słubfurckim parlamencie, wnęka. W niej kilkanaście rowerów. Zajmuje się nimi dwudziestolatek Salar Khalaf. Jest Kurdem. Razem z całą rodziną mieszkał w małej miejscowości Al-Hasega w Syrii, ale trzy lata temu uciekł stamtąd przed wojną. Udało mu się dotrzeć do Niemiec. Jego rodzice i wszyscy bliscy do dziś mieszkają przy granicy z Turcją. Ma z nimi stały kontakt i z uwagą śledzi każdą wiadomość ze swojego kraju. Przerażają go chemiczne ataki czy bombardowania. Wtedy zawsze obawia się, czy nic im się nie stało.
We Frankfurcie dostał pokój w opuszczonym wcześniej bloku. Od państwa co miesiąc ma 320 Euro. Pracuje też przez cztery godziny dziennie, jako tłumacz w centrum kształcenia uchodźców. Tłumaczy z arabskiego na niemiecki. Po pracy przychodzi do hali. Kocha rowery. Każdemu wymieni dętkę, wycentruje koło, nasmaruje łańcuch.
Jeden dzień za studzinę
Kiedy lokalne stowarzyszenie ,,Różnorodność zamiast ksenofobii” dostało rowery, Słubfurt załatwił salę. Razem chcieli zająć się pracą z uchodźcami. Tak, żeby ci ludzie mieli jakieś zajęcie. Żeby poczuli się potrzebni. Znaleźli Salara, który przejął opiekę nad rowerami i kieruje wypożyczalnią: Fahrradverleihstation ,,Fly”
- Chcesz pojeździć po mieście? - pyta Salar i pokazuje na rząd rowerów.
- Pewnie, a za ile pożyczasz? - dopytuję. - Na jeden dzień za studzinę, na weekend za dwie, a na tydzień za trzy studziny - odpowiada Salar, a ja głupieję, bo o takiej walucie jeszcze nie słyszałem. Żeby w markach podał, to by jeszcze można wytłumaczyć, ale studzina?
- Was ist das eine Studzina? - pytam i widzę, że Salar śmieje się ze mnie, a jego koledzy z Syrii też trzymają się za brzuchy ze śmiechu.
W końcu pokazuje oficjalną ulotkę z jego wypożyczalni. A tam ceny w studzinach i w euro: za wypożyczenie bicykla na tydzień zapłacimy trzy studziny albo pięć euro. Ale to nie wyjaśnia wszystkiego o tajemniczej walucie, bo za jeden dzień zapłacimy euro lub jedną studzinę.
Walutę emituje ZeitBank Czasu
Michael Kurzwelly tłumaczy, że studzina to lokalna waluta Słubfurtu. Nazwana została po słubfurcku. Jest połączeniem polskiego słowa godzina i niemieckiego eine Stunde. Wyszła z tego studzina, na którą składają się cztery monety nazwane 15- minutyn. Taka waluta emitowana jest przez lokalny ZeitBank Czasu. Nie można wymieniać jej na euro czy złotówki.
- Wyobraźcie sobie państwo, że powstaje nowa wspólnota, w której zdolności indywidualne mogą zostać wymienione na podstawie jednostki czasu - tłumaczy projekt słubfurckiej waluty Richard Rath, dyrektor ZeitBanku Czasu. - Każdy może zaoferować coś, co odpowiada własnym lub czyimś umiejętnościom lub zainteresowaniom. Zrównoważenie w wynagrodzeniu nie zależy od pochodzenia czy stopnia wykształcenia. Również rodzaj usługi nie ma na to wpływu. Tylko i wyłącznie poświadczony nakład czasu.
Zresztą doszło już do pierwszego napadu na ZeitBank Czasu. Nieznani sprawcy włamali się do budynku słubfurckiego parlamentu. Rozbili skarbiec, czyli dwie szkatułki z pieniędzmi. Ale gdy ich oczom ukazały się studziny, a nie euro, nie ukradli niczego. A rozsypane monety pozostawili na podłodze.
- To jedno, wspólne miasto, w którym wszyscy jesteśmy słubfurtczykami z korzeniami polskimi, niemieckimi, afrykańskimi lub innymi - mówi Kurzwelly. - Nie chodzi nam o podanie sobie rąk na moście granicznym w świetle jupiterów. My już tego nie potrzebujemy. To dawne czasy. Nam chodzi o to, żeby zlikwidować pojęcia ,,my” i ,,inni”. My to jesteśmy my. Gdy przyjechało tu wielu uchodźców, ucieszyłem się. Odbieram to jako fantastyczne wzbogacenie miasta. - Stowarzyszenie ,,Słubfurt” kończy 18 lat - dodaje Kurzwelly. - Związane było z moją osobistą historią. Mieszkałem osiem lat w Poznaniu. Pochodzę z Bonn. Osiedliłem się tu, po latach spędzonych w Polsce i do dziś jestem jakby ,,pomiędzy”. Jako artysta-plastyk chciałem wytyczyć ten obszar ,,pomiędzy”, w którym czuję się u siebie. I od tego wszystko się zaczęło. Zacząłem kreować nową przestrzeń, konstrukcję rzeczywistości, która nazywa się Słubfurt.
Do czasu rozbiórki róbcie swoje
- Moim zdaniem podstawą demokracji nie jest tylko oddelegowanie odpowiedzialności politykom i wrzucenie kartki wyborczej do urny raz na kilka lat - mówi Kurzwelly. - Najważniejsze, żeby ludzie czuli się odpowiedzialni za swoją przestrzeń. A najlepiej można czuć się odpowiedzialnym za tę przestrzeń, w której się żyje, czyli za swoje miasto lub choć za swoją dzielnicę.
- Dlatego gdy ludzie poczuli, że to ich miasto, zaczęliśmy anektować opuszczone obszary - dodaje. - Ta szkoła i sala mają być rozbierane, bo ma tu powstać hotel. Nie wiadomo dokładnie kiedy, bo nie ma inwestora. Radni marzą o tym, by do tego doszło. Jednak na razie nic się nie dzieje. Dlatego mamy ugodę z miastem. Oni mówią: róbcie sobie tam swoje, dopóki nie będzie rozbiórki tych budynków. Dla miasta to dobrze, bo obiekt nie jest dewastowany. Dla słubfurtczyków też, bo mogą tu działać. Malować na ścianach, eksperymentować, kręcić filmy, grać w piłkę, dyskutować.
Powinni od razu móc pracować
Na salę gimnastyczną, czyli do budynku słubfurckiego parlamentu przyszła grupa Syryjczyków. To koledzy Salara, który naprawia rowery. Wszyscy uciekli przed wojną w swoim kraju. Chcą kręcić serial o uchodźcach. To będzie film o ludziach, którzy po raz pierwszy przyjechali do Niemiec. Ma być po arabsku, ale z niemieckimi napisami. Pytają Michaela, czy może im pomóc zdobyć jakąś kamerę. Widać, że sprawiają mu tym radość.
- O to właśnie w tym wszystkim chodzi, żeby nie mówić uchodźcom, co mają robić, tylko żeby pomóc im jak wpadną na jakiś pomysł! - cieszy się Kurzwelly.
Uważa, że to błąd, że uchodźcom przybywającym do Niemiec, nie pozwala się od początku pracować. Dostają tylko mieszkanie w bloku albo pokój. Dzielą go z kilkoma osobami i nie wolno im nic robić. Nawet na początku nie mogą uczyć się niemieckiego. Później, gdy już mogą, są naciski, żeby uczyli się jak najszybciej. Jednak cały czas nie mogą pracować. Dostają między 280 a 350 euro miesięcznie plus pokój.
- Ten brak pracy ich demoralizuje, rozbija psychicznie - analizuje. - Dlatego gdy robią coś z nami, np. sprzątają ogród, kręcą swój film, zajmują się wypożyczaniem rowerów, wtedy czują się od razu częścią wspólnoty. A tak są jedynie gdzieś daleko, na uboczu, w swoim ośrodku czy pokoju z innymi imigrantami.
Dodaje, że nie może być oczywiście tak, że uchodźca zabiera Niemcom pracę, bo to rodzi społeczne problemy, ale są zawody, gdzie chętnie przyjmują cudzoziemców, np. praca z ludźmi starszymi czy sprzątanie. Tak mogą zacząć.
Do budynku parlamentu klucze ma dziś 15 osób, które zadeklarowały się, że coś tu robią. Jest grupa Afgańczyków, którzy przychodzą grać w piłkę nożną. O 16.30 będzie kurs tańca, finansowany ze środków polskiej gminy Słubice.
- Chcieliśmy zrobić go w taki sposób, żeby przyszli na niego także mieszkańcy Frankfurtu - mówi Adam Poholski, prezes stowarzyszenia Słubfurt. - Dlatego wymyśliliśmy, że będzie odbywał się w tej hali. Bez wielkich haseł, tylko organiczną pracą, staramy się zachęcić do tego, żeby przyszło jak najwięcej osób.
Rzeczywiście. Przed godz. 16.30 do sali zaczynają przychodzić Polki ze Słubu i Niemki z Furtu. Większość pań po 50-tce. Gdy w budynku mieszają się z uchodźcami z Kamerunu, Afganistanu, Syrii i innych państw, można powiedzieć, że o to właśnie chodzi. To najlepszy sposób na wspólne poznanie się. A jeśli ktoś ze sobą tańczy, wspólnie spędza czas i poznaje, to nie ma miejsca na uprzedzenia i nacjonalizm.
Godło Słubfurtu, swastyka, sierp i młot
Nie wszyscy jednak kochają Słubfurt. Dwa lata temu, po polskiej stronie Odry, grupa określająca się jako ,,Narodowe Słubice” wyprodukowała nalepki, szkalujące ideę wspólnego miasta. Na każdej z nich znalazły się cztery przekreślone i połączone w jedność symbole: swastyka, sierp i młot, ukraiński tryzub oraz godło Słubfurtu. Potem zostały rozlepione w wielu miejscach, zarówno w Słubicach, jak i we Frankfurcie.
- My nie chcieliśmy odpowiadać swoimi naklejkami - mówi Adam Poholski. - Robiliśmy dalej swoje. Uważam, że w naszym projekcie nie ma niczego kontrowersyjnego. Postanowiliśmy przeczekać.
Okazało się, że była to słuszna decyzja. Po paru miesiącach nowe wlepki przestały się już pojawiać.
Latem ubiegłego roku atak na ideę Słubfurtu pojawił się od strony Niemiec. Na adres słubfurckiego parlamentu przyszedł list od jednej z niemieckich organizacji nacjonalistycznych. Dołączony był do niego voucher na powrót do Afryki. Według autorów listu wracać mają ci, którzy nie czują się Niemcami. Powracający mogli wybrać sobie sposób, w jaki chcą znaleźć się w Afryce. Drogą morską, lądową lub lotniczą. - Za powrót samolotem trzeba zapłacić - zaznaczyli jadowicie autorzy listu.
Czy niemieccy nacjonaliści mają na myśli Catherine Tsangeu z Kamerunu? Na razie stara się ona o azyl w Niemczech. Nie może pracować tu legalnie. Dlatego razem z dziećmi przychodzi do słubfurckiego parlamentu. To miejsce, gdzie może coś zrobić dla innych. Zimą, codziennie przez wiele godzin, na drutach dziergała czapki, szaliki i rękawiczki. Innym, którzy zapragną mieć afrykańską fryzurę, plecie na głowie setki warkoczyków i farbuje włosy.
A może autorom listu chodzi o Edouarda Ndindanga, też z Kamerunu? Osiem lat temu uciekł ze swojego kraju przed wojną domową. We Frankfurcie, po pracy, zajmuje się tworzeniem muzyki. W hip-hopowym rytmie, po francusku śpiewa o tym, że wszystko w życiu ma swój własny czas. O tym, żeby za bardzo nie przejmować się codziennością, bo i tak za chwilę wszystko znowu się zmieni. Każdy z nas znajdzie się w innym miejscu. Wyemigruje do nowego wymiaru życia. Albo zamieni w słonia, żyrafę lub hipopotama.
Sześciu na stu i oby nie było więcej
Różne są opinie o uchodźcach i imigrantach. Różne są też o tym, co robi się dla nich choćby w ramach projektu Słubfurt. W mediach większą siłę przebicia mają nacjonalistyczne ekscesy Alternatywy dla Niemiec, czyli AfD. Pozytywne działania sprzedają się gorzej.
A przecież AfD to mniejszość.
W wyborach do Bundestagu w 2013 roku nacjonaliści z Alternatywy dla Niemiec dostali w skali kraju 4,7 proc. głosów. Nie przekroczyli pięcioprocentowego progu wyborczego. Dla porównania chrześcijańscy demokraci z CDU/CSU, partii popierającej kanclerz Angelę Merkel, dostali 41,5 proc., a socjaldemokraci z SPD - 25,7 proc.
Jednak w okręgu, w którym znajduje się Frankfurt nad Odrą i okolica, AfD jest nieco bardziej popularna. W wyborach do Bundestagu głosowało na nich ponad 6 proc. wyborców i tu przekroczyli barierę progu wyborczego. Już rok później dostali się do lokalnego parlamentu Brandenburgii, zdobywając 10 mandatów…