"Francja jest waszą matką" - czyli opowieści o tym, jak po wojnie górnicy wracali z Francji i Belgii
Nikt nie policzył dokładnie, ilu górników przyjechało tuż po drugiej wojnie światowej z francuskich i belgijskich kopalń na Śląsk i Zagłębie. Nie wiadomo, ilu ich potomków żyje tu do dzisiaj, ilu ich samych zostało i czy w rodzinnych opowieściach wybrzmiewała czasami tęsknota z francuskim niebem.
Szacuje się, że po drugiej wojnie do komunistycznej Polski wróciło 65 tys. osób - górników z rodzinami. Ale czy tak było? Lata mijały, górnicy odchodzili na wieczną szychtę i dzisiaj niewielu już może opowiedzieć, co dla nich znaczył powrót do - często w ogóle - nieznanej ojczyzny.
Tadeusz Kupczyński z Katowic mówi o sobie, że jest Ślązakiem z Francji. - Tata pracował w Lotaryngii, a to przecież jest taki sam region jak Śląsk, też przechodził w historii z rąk do rąk - uśmiecha się. - W 1949 roku wróciliśmy całą rodziną do Polski. Nigdy nie roztrząsałem, czy to była słuszna decyzja czy nie. Miałem 14 lat, tata zdecydował, że wracamy. Tak miało być, tak się życie ułożyło – mówi.
Weronika Ochlik, mieszkająca w Zabrzegu Miliardowicach, dostała imię na pamiątkę przyjaźni między jej ojcem a pewnym Francuzem. - Tata urodził się w polskiej rodzinie we Francji, całe życie przepracował na kopalni - wspomina pani Weronika. - Mieszkał we Francji, Belgii, by w 1946 roku wrócić i zamieszkać z rodziną w Bytomiu. Miał francuskiego przyjaciela, o którym mówił "Weroni". Nie wiem, czy pochodziło to od imienia czy nazwiska. I gdy ja się urodziłam, to za żadne skarby nie chciał się zgodzić na inne imię dla mnie, jak tylko Weronika. Z Belgii przywiózł psa - Ferdka, który dożył sędziwego wieku biegając po bytomskich hałdach - wspomina.
Dostali paszport w jedną stronę
Tadeusz Kupczyński mówi po polsku, ale z charakterystycznym akcentem. Nie typowym francuskim - z wyraźnym „r" i akcentem na ostatnią sylabę. Ale pobrzmiewa w tej mowie coś francuskiego. We Francji spędził pierwszych 14 lat życia. - Nie pamiętam, co przedwczoraj jadłem na obiad, ale powiem wiersz albo zaśpiewam piosenki, których uczono nas we francuskiej szkole - uśmiecha się.
Interesuje się historią, opowiada, jak Polacy emigrowali do Stanów Zjednoczonych, Francji, Westfalii, Ameryki Południowej, Brazylii. - Emigrowali dużo wcześniej niż Polska pojawiła się na mapie. Z Galicji wyjeżdżali do Stanów, ze Śląska do Niemiec, ze Wschodu do Ameryki Południowej, z Sosnowca do Francji i Belgii, z Poznańskiego do Westfalii - wylicza Tadeusz Kupczyński. - Każdy kraj miał tu swoich werbowników, a Polska dostawała jeszcze pieniądze za to, że dostarczała robotników. Emigracja zarobkowa Polaków miała różne oblicza - dodaje.
Nie było ważniejszych powodów emigracji niż bieda i bezrobocie. Ojciec Tadeusza Kupczyńskiego, Józef, rocznik 1899, weteran wojny polsko-czeskiej 1919 roku i wojny polsko-bolszewickiej, pochodził z Kalisza. Ożenił się w 1925 roku. Cztery lata później urodziła się mu córka Zenobia, a on w tym samym roku spakował walizkę i wyruszył do Mysłowic. Tu był punkt werbunkowy, stąd wyjeżdżało się do pracy we francuskich kopalniach. - Przeszedł badania lekarskie, a z Komendy Policji w Katowicach dostał paszport „w jedną stronę", bez możliwości ponownego przekraczania granicy - wspomina nasz bohater. Wyjeżdżał do Francji ze starego dworca w Katowicach. - Gdy po latach zwiedzaliśmy miejsce, w którym zaczęła się jego wędrówka, pokazywał mi baraki w Mysłowicach, w których nocował na dzień przed wyjazdem. W czasie drugiej wojny światowej przerobiono je na obóz - dodaje.
Józef Kupczyński w październiku 1929 roku trafił do miejscowości Tucquegnieux w Lotaryngii. Dostał indywidualny kontrakt pracy do kopalni rudy żelaza Auderny - Chevillon. Wkrótce po przyjeździe dołączyła do niego żona z córką w ramach łączenia rodzin. Zamieszkali w typowym „couron". To nie był familok, ale domek składający się z trzech segmentów, w każdym mieszkała jedna rodzina. „Courons" bardziej przypominały domki górnicze na katowickim osiedlu Giszowiec.
Adres: Tucquegnieux, ul. Warszawska 27
W 1932 r. w rodzinie Kupczyńskich urodził się Stanisław, a w 1935 - Tadeusz. - Kobiety nie pracowały, w domu rozmawiało się po polsku. - Mieszkaliśmy przy ul. Warszawskiej 27. Tak się złożyło, że w osiedlu, gdzie był nasz „couron", ulice miały nazwy europejskich stolic. Wiele lat później spotkałem kobietę, która mieszkała przy Belgradzkiej - wspomina Tadeusz Kupczyński.
Gdy wybuchła druga wojna światowa, władze francuskie potraktowały pracujących Polaków i ich rodziny jako uchodźców. Wszyscy cudzoziemcy musieli opuścić miejsca pracy w Alzacji i Lotaryngii - część skierowano do regionu Nord-Pas-de-Calais, część na południe - w okolice Saint-Etienne. - My trafiliśmy na północ, do miasta Lievin. Tata dostał skierowanie do pracy na kopalnię nr 16, bo we Francji kopalnie nie miały nazw - opowiada. Gdy miał sześć lat poszedł do szkoły przy kopalni. - To był warunek absolutny, żeby dostać rodzinne. Jak ktoś nie posłał dziecka do szkoły, od razu mu je skasowali. A do tego kopalnia zapewniała wszystko: książki, zeszyty, atrament, pióra - wylicza potomek polskich górników. Po szkole bawił się z chłopakami, z występujących tam skał kredowych wydobywali tysiące kul ołowianych z pierwszej wojny światowej. Przetapiali je później na żołnierzyki.
Drugi raz potraktowano ich jak uchodźców w 1940 roku, gdy Hitler wkroczył do Francji. - Ale wtedy już zarządzono ewakuację wszystkich mieszkańców. - Szliśmy całą kolumną na zachód, w stronę Dunkierki. Do dziś pamiętam obrazy z tej wędrówki, jak w czasie bombardowania padł koń i żołnierze wycinali po kawałku z jego boku mięso i opiekali nad ogniem. Albo jak zatrzymano księdza w sutannie, pod którą miał mundur Wehrmachtu i na miejscu go zastrzelono. Tam też, w Bruay-en-Artois, gdy spaliśmy w jednym z domów, bomba wpadła do kominka i zdmuchnęła cały dach. Nasza mama została ranna. My z ojcem sami powędrowaliśmy dalej. Pewnego dnia nadjechała niemiecka szpica, oficer spytał, gdzie idziemy. My na to, że w stronę Dunkierki. A on wtedy powiedział: Wracajcie do domu, tam nie padnie ani jeden pocisk. W drodze powrotnej spotkaliśmy mamę w tej samej miejscowości, gdzie się rozstaliśmy. W Lievin było cicho, nikt nie strzelał. Ojciec znowu wrócił na kopalnię nr 16 - relacjonuje Tadeusz Kupczyński. - Tam wydobywano węgiel antracytowy, który Niemcom był potrzebny. Zachęcali więc do tego, żeby pracować w niedzielę. Dodatkowo, oprócz dniówki, można było za to dostać paczkę papierosów, tabakę i puszkę sardynek. Pamiętam, że ojciec pracował non-stop, żeby utrzymać rodzinę, prawie w ogóle go nie widywałem. Przy tej kopalni istniał obóz jeniecki żołnierzy Armii Czerwonej. Jeńcy byli bardzo źle traktowani, ojciec dzielił się z nimi swoimi skromnymi kanapkami. Po wojnie w tym obozie przebywali z kolei jeńcy niemieccy. W 1945 roku zmarła mama, wpływ na to miały rany, które odniosła podczas naszej wojennej ucieczki. - dodaje.
Zbierali pieniądze na odbudowę Polski
Ojciec pana Tadeusza należał też do francuskiego ruchu oporu, wynosił materiały wybuchowe z kopalni. - W 1947 r. przedstawiciel Rządu Polskiego, Rudolf Larysz w konsulacie w Lille wręczył ojcu "Order Grunwaldu" za tę działalność. Odznaczenie nadane było przez naczelne dowództwo Wojska Polskiego - relacjonuje nasz bohater.
Koniec wojny dał się odczuć pracującym w kopalniach Polakom jeszcze z innej strony. PKWN apelowało, by wpłacać pieniądze na odbudowę Polski. - Tata kupił cegiełkę za 50 franków, mieliśmy na to pokwitowanie. Potem zbierano daninę na zagospodarowanie Ziem Odzyskanych, ojciec wpłacił wtedy 100 franków - wylicza Tadeusz Kupczyński. - Wychodziły u nas dwie gazety: „Narodowiec" oraz „Gazeta Polska". Jedna była za rządem londyńskim, druga za komunistami. Obie robiły Polakom mętlik w głowie. Oni nie wiedzieli - wracać, nie wracać, propaganda była, żeby wracać. Przy czym Polacy nie traktowali powrotu w takich kategoriach, że przyjadą do komunistycznego państwa. Oni przede wszystkim tęsknili za Polską, mówili o powrocie do Polski, a nie trafieniu w ręce komunistów. W tym czasie konsulat polski w Lille zażądał, by wszyscy Polacy zarejestrowali się. Zrobił to też mój ojciec. A brat, gdy skończył 14 lat poszedł do pracy na kopalnię - wspomina.
Ojciec zdecydował: "Wracamy do Polski"
W 1948 roku wybuchł we Francji strajk górników. Wielomiesięczny, jeden z największych i najpoważniejszych w historii kraju. Górnicy domagali się podwyżek, nie wracali do pracy. Co ciekawe, wspierała ich cała Francja - Francuzi składali się na utrzymywanie górników, a przede wszystkim postawili na pomoc dzieciom ze strajkujących rodzin. - Górnicy byli wtedy hołubieni. Dzieci trafiały więc podczas tych trudnych miesięcy do rodzin zastępczych. Ja miałem 13 lat i pojechałem do Paryża, zaopiekowała się mną samotna wdowa mieszkająca z synem. Nazywała się Balaque. Posłała mnie do liceum, ja byłem zafascynowany Paryżem, który zobaczyłem pierwszy raz w życiu. Ta pani nawet poprosiła mojego ojca, żeby wystąpił o nadanie obywatelstwa dla mnie i żebym został w Paryżu do studiów. Ojciec się nie zgodził. W każdym bądź razie, gdy dzieci wracały do rodzin po kilkumiesięcznym pobycie, płacz był wielki - przyznaje Tadeusz Kupczyński.
Gdy strajk chylił się ku upadkowi, władze francuskie zażądały od robotników powrotu do pracy. Zagroziły, że ci, którzy jej nie podejmą, zostaną wydaleni. - Ojciec wtedy uniósł się honorem, powiedział, że nikt go nie będzie już straszył. I zadecydował: Wracamy - opowiada nasz bohater. - On tęsknił za Polską, choć nie miał kontaktu z rodziną. Zdecydował, że wracamy. Tylko siostra nie chciała. Została tam, wyszła za mąż za Polaka.
Z francuskim nigdy się nie rozstałem
Był 1949 rok. W Lievin szybko zebrali się do powrotu. Przedstawiciel repatriantów nazwiskiem Walczak, załatwiał dokumenty podróżne za pośrednictwem biura podróży PolOrbis w Paryżu. Bagaże pojechały wcześniej.
- My wsiedliśmy w Paryżu do pociągu Lizbona - Władywostok, ja zdążyłem jeszcze pożegnać się z panią Balaque. Wagony były porządne, pulmanowskie. Jechaliśmy prawie dwa dni, wysiedliśmy w Międzylesiu i trafiliśmy do obozu przejściowego po jednostce wojskowej. Bagaże przyjechały dużo później i to przetrzebione. Zniknęły np. skóry na buty, których wieźliśmy parę kilo, bo mówiono, że w Polsce ich brakuje - relacjonuje Tadeusz Kupczyński. - Ojciec chciał jechać do Kalisza, ale tam nie miał pracy ani mieszkania. Wylądowaliśmy w dzielnicy Świebodzic. Z domu było widać zamek Książ. Tata dostał pracę na kopalni Bolesław Chrobry w Wałbrzychu. Dojeżdżał autobusem do Świebodzic, potem pociągiem do Wałbrzycha. Z nami był kłopot, bo rozpoczął się rok szkolny i nas już nie chciano przyjąć do szkoły. A kiepsko było u nas z językiem polskim, najgorzej z pisaniem. Ojciec w końcu zdecydował się na wyjazd do Kalisza z moim bratem, a ja trafiłem do brygady Służby Pracy do Nowej Huty. Stawiałem ją przez rok, to były lata 50. Stamtąd przyjechałem na Śląsk, dostałem pracę w kopalni Gottwald, a w 1954 roku ożeniłem się. Żona pochodziła z katowickiego Załęża. Pracowałem i kończyłem szkołę, dzięki pomocy niektórych nauczycieli nauczyłem się polskiego jak należy.
Z francuskim nigdy się nie rozstał. - Gdy w 1955 roku szukano tłumaczy do obsługi V Festiwalu Młodzieży i Studentów na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, szybko się zgłosiłem. To ważny festiwal, który moim zdaniem załamał system, bo tam można było zobaczyć zachodnie style, jak boogie-woogie. Tłumaczyłem z francuskiego, byłem przydzielony do grupy dziennikarzy i filmowców. Pięć tygodni z nimi spędziłem - uśmiecha się na wspomnienia. Potem skończył jeszcze historię, zrobił licencję pilota wycieczek zagranicznych. Pracował na kopalni, ale z wycieczkami jeździł po całej Europie, Azji i Afryce. Wiele razy wyjeżdżał do Francji, był rezydentem w Paryżu.
Śpiewał francuskie piosenki i grał na harmonii
Bieda wymusiła wyjazd do Francji - tak tłumaczyli decyzję dziadkowie Weroniki Ochlik z Zabrzega Miliardowic. Babcia, Felicja Lucińska urodzona w Michałkowicach na Zaolziu, miała 15 lat, gdy zdecydowała się na podróż. Był 1921 rok. Jej brat był już we Francji z rodziną, pracował na kopalni, a ona miała się zajmować jego dziećmi. Zajmowała, ale niedługo, bo poszła do pracy na kopalnię. - Pracowała na sortowni, tak jak wiele lat później moja mama na "Dymitrowie", a potem ja, na "Bobrku" w Bytomiu. Trzy pokolenia kobiet były więc górniczkami - wspomina Weronika Ochlik.
Na francuskiej kopalni, w rejonie Bethune, w regionie Nord-Pas-de-Calais zamieszkiwanym przez tysiące Polaków, babcia Felicja poznała przyszłego męża, Andrzeja Piszczałkę, rocznik 1899, który miał siedmiu braci i korzenie w Bierach, Jasienicy i Kętach. W domu było tak biednie, że nigdy nie chciał o tym opowiadać. Zdecydował się na emigrację, sam pojechał do Francji.
Felicja miała 20 lat w 1925 roku, jak wyszła za mąż za Andrzeja. W 1926 roku rodzi się im syn, też Andrzej (tata pani Weroniki), a rok później córka Antonina. Na świat przychodzą w miasteczku Oignies, zdominowanym przez Polaków tak, że ci jeszcze na emeryturach będą wymawiać fonetycznie nazwę miasteczka. Nikt nie używa jej po francusku. - To prawda. Tata znał francuski, ale całe życie wymawiał "oignies" - wspomina Weronika Ochlik. - I jeszcze śpiewał francuskie piosenki, bo od małego grał na harmonii. Przywiózł ją sobie z emigracji razem z nutami. Drugą jego pasją było robienie zdjęć.
Pies Ferdek też przyjechał do Bytomia
We Francji Polacy dobrze żyli z Francuzami. Antonina Piszczałka miała Francuzkę za chrzestną. Miejscowi zapraszali ich nawet na wesela, do dziś zachowało się zdjęcie z francuskiego ślubu, gdzie Andrzej z Antosią klęczą na poduszkach. Nikt w rodzinie jednak nie wie kiedy i dlaczego, Piszczałkowie wyjechali z Francji do Belgii. Zamieszkali w miasteczku La Prealle, niedaleko Liege. - Tata musiał mieć kilka lat, bo tam poszedł do szkoły. Bardzo źle ją wspominał. W domu mówiono po polsku, nie miał mu kto pomóc z francuskim, a tu jeszcze naciskali z flamandzkim - opowiada pani Weronika. - Siedział w ostatniej ławce, został na drugi rok w tej samej klasie. Nauczycielka też mu nie pomagała, koledzy się odsunęli. I tylko jeden go przyjął. Mówił o nim całe życie "Weroni", to po nim mam imię.
Andrzej Piszczałka miał 12 lat, gdy po raz pierwszy ojciec wziął go do pracy na kopalni. - Tam nabawił się choroby, na którą zmarł. Chorował na pylicę, tak jak jego ojciec, bo tam był pylisty kamień. Pili kozie mleko, ale i tak chorowali. Tata opowiadał, że choć obaj pracowali, to i tak ciężko było utrzymać rodzinę. Po południu chodzili paść krowy przy torach, gdzie mieszkali. Najgorzej było zaraz po zakończeniu wojny. Belgowie krzyczeli, że Polaków jest za dużo, wojna się skończyła, więc mają się wynosić. Dziadkowie z dziećmi przejęli się tym, nie było innego tematu, jak ten, żeby wrócić do Polski. Tak zrobili. zarejestrowali się w polskim konsulacie w Brukseli w lutym 1946 r. Dostali poświadczenie, które miało być zamienione na zagraniczny paszport. W tym roku przyjechali też do Polski - opowiada Weronika Ochlik. Ma to poświadczenie, pożółkły papier z adnotacją, że kosztował 10 franków.
Rodzina Piszczałków dostała połowę wagonu, drugą część zajęła inna polska rodzina. - To były krowiaki, opowiadali dziadkowie - mówi pani Weronika. - Załadowali tam parę kufrów, ale niewiele przywieźli. Harmonię, nuty, ciocia jakąś biżuterię, babcia filiżanki. Ja mam w domu jeszcze francuski rondel po babci. Ale najważniejsze dla taty było, że przyjechał też Ferdek - śmieje się.
Ferdek to pies, który mieszkał z nimi w Belgii. Poszedł odprowadzić rodzinę na dworzec. - Tata martwił się, co z nim będzie, więc zdecydowali, że go biorą - mówi pani Weronika. Przejechał kilka granic, by znaleźć się w Bytomiu. I tu dożył sędziwego wieku.
Pociąg z Belgii zajechał na stacje w Czechowicach-Dziedzicach. - Rodzice dwa dni tam spędzili w obozie, a potem pojechali do Bytomia. Nigdy nie żałowali, że wrócili. Tata i dziadek znaleźli pracę na kopalni "Dymitrow". Tam tata poznał moją mamę, która pracowała na sortowni. Pobrali się w 1951 roku - mówi pani Weronika.
Francja jest waszą matką
Weronika Ochlik niedawno odnalazła w domu dokumenty po tacie, który jako kilkunastolatek pracował w kopalni. Została książeczka pracy, poświadczenie z konsulatu w Brukseli o wyjeździe do Polski. W dokumentach są nazwy kopalń, na których pracował tata pani Weroniki. Jedna nazywała się "Belle Vue", czyli Piękny Widok. - I moim marzeniem jest kiedyś zobaczyć ten widok. Miejsca, gdzie tata się urodził, mieszkał i pracował - mówi pani Weronika. Nie zna francuskiego, ale coś ją ciągnie w tamtą stronę. - Za rok będą w Polsce Światowe Dni Młodzieży. Zgłosiłam się, żeby przyjąć na ten czas młode osoby. I proszę sobie wyobrazić, że to będą Francuzi. Akurat naszej parafii przypadną goście z Francji - cieszy się. Tadeusz Kupczyński mówi, że we Francji czuje się jak w domu, choć nigdy nie pojechał już do Tucquegnieux i Lievin. - Nigdy też nie roztrząsałem, czy decyzja taty o powrocie była słuszna czy nie, tak miało widocznie być - uważa. Ale wierszyki i piosenki francuskie recytuje obudzony o północy - od piosenek petainowskich, gdy Francja układała się z Niemcami po komunistyczne kawałki, gdy po wojnie do władzy doszli komuniści. - Śpiewaliśmy wtedy o tym, jak Rosja zdobywała świat. I pamiętam, jak na tablicy nauczycielka pisała kredą tytuł wypracowania: „Francja jest waszą matką, która was kocha i żywi" - wspomina.
O polskich górnikach w teatrze
W Filharmonii Śląskiej można zobaczyć pracę nad projektem o losach polskich górników we Francji. Jolanta Juszkiewicz, aktorka, reżyserka, założycielka Kropka Theatre pracuje nad specjalnym projektem dotyczącym przedstawienia losów polskich górników i ich rodzin we Francji oraz ich reemigracji na Śląsk. Jego efektem ma być sztuka teatralna wystawiana we Francji oraz w Polsce. - Na bazie dokumentów, opowieści świadków tamtych czasów, w tym potomków polskich górników mieszkających w Saint-Etienne powstał scenariusz sztuki - mówi Jolanta Juszkiewicz. - Z wszystkich opowieści wyłania się podobna historia, o tym, w jaki sposób Polacy znaleźli się we Francji, w jakich warunkach pracowali, dlaczego zdecydowali się na powrót do Polski. Ta historia jest uniwersalna, symboliczna. Chciałabym, żeby sztuka została wystawiona w tych dwóch państwach. Teraz jesteśmy na etapie zbierania środków na projekt, który mam nadzieję zostanie zakończony w 2016 roku - dodaje.
Projekt zatytułowany "Odyseja francusko-śląska" wspiera Dom Miasta Saint-Etienne w Katowicach oraz Muzeum Historii Katowic. 17 lipca o godz. 10 w Filharmonii Śląskiej w Katowicach zaplanowano prezentację dokumentacji projektu wraz z 10-minutową inscenizacją tekstu w wykonaniu Jolanty Juszkiewicz. Zaproszenie otwarte jest do wszystkich zainteresowanych tematem.