Festiwal Szekspirowski w tym roku okrojony, ale ciekawy. Recenzja festiwalu
Grand Prix w konkursie SzekspirOff dla spektaklu „Rytuał 23 albo obrazy ze śmierci wodza”. W nurcie głównym XXI Festiwalu Szekspirowskiego mniej przedstawień, ale ich poziom był wysoki.
Festiwal Szekspirowski zaczął się od utyskiwań dyrektora festiwalu, prof. Jerzego Limona, na finansową mizerię tegorocznej edycji. Impreza w ciągu swojego prawie już ćwierćwiecza istnienia rzeczywiście dopracowała się stabilnego wsparcia finansowego, zbudowanego na trójnogu: pieniądze samorządowe-pieniądze państwowe spółek Skarbu Państwa - i pieniądze prywatne.
W tym roku pierwsza noga okazała się znacznie krótsza, a druga - całkiem już spiłowana. Program festiwalu, przede wszystkim w jego nurcie głównym, siłą rzeczy na tym ucierpiał (nurt SzekspirOff zaś był bardzo bogaty; Grand Prix przyznano spektaklowi „Rytuał 23 albo obrazy ze śmierci wodza”). Ale nie przesadzajmy: XXI Festiwal Szekspirowski, choć liczbowo skromniejszy, nie wypadł źle. Zaproszone przedstawienia mają szanse na dłużej pozostać w pamięci.
Wyspa jak labirynt
Już pokazany na inaugurację spektakl - „Wyspa” Teatru Pieśń Kozła, wysnuty z Szekspirowskiej „Burzy” i wyreżyserowany przez Grzegorza Brala, okazał się teatralną ucztą. Zespół Brala gościł na Festiwalu Szekspirowskim nie po raz pierwszy, występował też w Gdańsku przy innych okazjach. Oryginalny język przedstawień Brala, oparty na zbiorowej choreografii i odwołującym się do archaicznych wzorców śpiewie, nie był więc niespodzianką. Musiała jednak zauroczyć uroda plastycznych scenicznych obrazów, na jakie Bral przełożył wydarzenia i postacie „Burzy”. Słowo „wydarzenia” nie oddaje przy tym dokładnie sensu tej interpretacji dramatu Szekspira. Bral przeniósł bowiem najważniejsze wątki sztuki w wewnętrzny świat Prospera. Jakim labiryntem okazuje się w tym spektaklu ludzka dusza, jak burzliwe targają nią namiętności, jak nieprosta droga prowadzi poprzez ów labirynt do prawdy o samym sobie... Publiczność festiwalowej gali otwarcia nagrodziła „Wyspę” owacjami.
Hamlet kelner i pajac
„Wyspa” nie tylko z powodu osobnego teatralnego języka, okazała się na festiwalu wyspą samotną. Reżyserzy pozostałych spektakli, pokazanych w głównym nurcie festiwalu, korzystali z tekstów Szekspira mniej po to, by zanurzać się we wnętrze ludzkiej duszy, a bardziej po to, by analizować mechanizmy, rządzące tym wszystkim, co wydarza się pomiędzy ludźmi. Przede wszystkim - by analizować mechanizmy władzy.
Niezwykle ciekawie wypadło zwłaszcza zestawienie dwóch wersji „Hamleta”. Wersji, jeśli patrzeć tylko na język tych przedstawień, skrajnie różnych, bo „Hamlet” wyreżyserowany przez Olivera Frljićia w Zagreb Youth Theatre to przedstawienie bardzo skupione, oszczędne, zaś „Hamlet, dramma per musica” z Iwano-Frankiwsk Music-Drama Theatre and Opera Nova (Ukraina), wyreżyserowany przez Rostyslava Derzhypilsky’ego, to istna sceniczna kakofonia. A jednak - coś je łączy: to, że szlachetny książę Hamlet nie ma już w sobie cienia szlachetności.
U Frljićia wszystkie wykrojone przez reżysera z szekspirowskiego tekstu zdarzenia rozgrywają się w jednym miejscu: wokół stołu, który raz jest miejscem stypy, a raz weselnej uczty, raz przestrzenią gier miłości, a raz - miejscem mordów i intryg. Niejednoznaczność wpisana jest tu we wszystko, do tego stopnia, że postaci Gertrudy i Ofelii grane są przez jedna aktorkę, ba - ten sam aktor gra Klaudiusza i starego króla Hamleta. Kim zaś jest książę Hamlet przy tym stole? Kelnerem, noszącym kelnerski fartuch... Jest przeciwnikiem Klaudiusza, ale nie jest jego przeciwieństwem. Morduje z zimną krwią nie tylko Poloniusza, ale i Ofelię, a jego finalna przegrana nie wynika z tego, że nie potrafi być tak bezwzględny, jak Klaudiusz. Jest po prostu mniej przebiegły. I nie ma tu sojuszników. Ginie jak kafkowski bohater, nie opanowawszy reguł tego świata bez reguł.
Przerażająca to rzeczywistość, wykreowana przez Frljićia. „Hamlet” naszych podemokratycznych czasów.
W ukraińskim „Hamlecie” spotkaliśmy się z kolei ze światem poreligijnym. Klaudiusz i Gertruda to karykatury władców, tak samo jak całe ich dworskie otoczenie. Także Hamlet jedynie żenująco pajacuje. Charakterystyczne, że jedyna wznioślejsza scena to moment, gdy Klaudiusz zanosi do nieba swoją modlitwę grzesznika. Czy można ten upadły świat podnieść na taki poziom? W finale Hamlet wznosi oczy w stronę teatralnego dachu i pyta: „Czy jest tam ktoś?”. Odpowiada milczenie...
Powrót wiary
Otwierany dach Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego jednak podniósł się - po finałowym, kapitalnym przedstawieniu „Miarki za miarkę”, wyreżyserowanym przez Declana Donnellana w moskiewskim Teatrze Puszkina. Donnellan w swojej intepretacji komedii Szekspira nie zamyka oczu na okrucieństwo świata władzy. Wielkie czerwone kubiki, najważniejszy element scenografii, w trakcie przedstawienia odkrywają swoje ukryte wnętrze: sceny sadystycznego okrucieństwa. Ale z takiego samego kubika na scenę wkracza w finale książę, by swoją wolą postawić tamę złu, któremu wcześniej, również własną wolą, pozwolił rządzić. Zło i dobro zależą zatem od kaprysów władcy? No tak, skoro suweren to jedynie bezwolny tłum, przeganiany z jednego miejsca w drugie... A jednak spektakl Donnellana nie jest wykładem pesymizmu, wypowiadanego poprzez tekst Szekspira. Zasada miarki za miarkę, wynagradzania dobrem za dobro i złem za zło, obowiązuje, choć tak naprawdę nie wiadomo, na jakiej zasadzie ta zasada działa.
Dach teatru po tym finalnym spektaklu tegorocznego Festiwalu Szekspirowskiego otworzył się, powiało rześkie powietrze. Powiew wiary - w taki teatr. I w pokazywanego w nim człowieka. I powiew nadziei, że za rok, gdy różni dysponenci publicznym groszem pójdą po rozum do głowy, będzie na festiwalu jeszcze ciekawiej.