Festiwal debiutantów, festiwal bez kobiet, festiwal mocnego kina
Dyrektor Michał Oleszczyk opowiada o filmach konkursowych rozpoczynającego się w poniedziałek Festiwalu Filmowego w Gdyni. – Komunikacja jest najważniejsza – mówi.
Z powodu „Historii Roja”, która nie znalazła się w konkursie festiwalu, dostał Pan „po łapach” od samego ministra kultury Piotra Glińskiego. Władza pokazała, gdzie jest miejsce dyrektora artystycznego w politycznym szeregu?
Dla mnie jest ważne, że swoje stanowisko w sprawie filmu podtrzymałem. I „Historii Roja” na festiwalu jednak nie ma. Oczywiście samo starcie w mediach nie było przyjemne. Ale potem miałem okazję osobiście rozmawiać z panem ministrem i rozmowa była uprzejma, chociaż obaj zostaliśmy przy własnym zdaniu. Minister powtórzył, że film powinien się znaleźć w festiwalowym konkursie, a ja, że nie powinien.
Dla równowagi wprowadził Pan na festiwal „Smoleńsk”, który będzie prezentowany poza konkursem. Obraz równie kontrowersyjny i niespełniony artystycznie, jak „Historia Roja”. I tak z bohatera antyrządowej opozycji stał się pan kolaborantem.
Decyzję o pokazie „Smoleńska” podjąłem jeszcze przed sporem o „Roja”. Smoleńsk to narodowa trauma, a rozmowa o tej tragedii nadal się toczy i nas dzieli. Nie chciałbym, aby festiwal filmowy był taką bańką, w której się zamykamy i udajemy, że takiego filmu nie ma. Bo jest. Uważam, że w tej sprawie podjąłem słuszną decyzję. Festiwal to dobre miejsce na spotkanie twórców „Smoleńska” z widzami. Może nawet miejsce na kłótnie, ale jednak przy jednym stole, a nie przy oddalonych o kilometry laptopach. Poza tym zrobiłem to także z szacunku dla Antoniego Krauzego. To wybitny, zasłużony twórca, który przez wiele lat współtworzył wielkość polskiego kina. Człowiek, który temu filmowi poświęcił kilka lat swojego życia. Walczył o niego nie z cynizmu, ale z przekonania. Jego ogrom pracy i hart ducha, jakim się przy „Smoleńsku” wykazał, zasługuje na taki gest, jakikolwiek to byłby film. Krauze zasłużył na to, żeby się spotkać z festiwalowymi widzami i rozmawiać o swoim filmie. Gdynia już niejedno przetrzymała. Myślę, że przetrzyma także i to. Ale to nie jest film konkursowy i wbrew niektórym tweetom nie będzie tak, że „Złote Lwy” powędrują do „Smoleńska”.
O co się jeszcze możemy pokłócić na tym festiwalu?
Na przykład o to, że w konkursie głównym nie ma żadnego filmu, wyreżyserowanego przez kobietę. Taki zarzut też się już w mediach pojawił.
Zwłaszcza że miniony festiwal należał do kobiet, które podzieliły się nagrodami. Małgorzata Szumowska, Kinga Dębska czy Agnieszka Smoczyńska - to one w ubiegłym roku wygrywały.
W tym roku do konkursu głównego na 45 tytułów zgłoszono tylko trzy filmy, reżyserowane przez kobiety. Dwa z nich nie nadawały się, a trzeci zaprosiłem do konkursu Inne Spojrzenie. Z kolei kobiety przeważają na liście konkursowej krótkich filmów. Więc nie można mówić, że polskie kino jest męskie. Zwłaszcza że za większością tych filmów stoją kobiety producentki. I o tym się niewiele mówi, bo to mało medialne. A przecież rola producenta dla filmu jest kluczowa. Poza tym w wielu konkursowych produkcjach filmowych są świetnie napisane kobiece postaci. „Zjednoczone Stany Miłości” to film wybitnie kobiecy, taki almodovarowski. „Zaćma” Ryszarda Bugajskiego z główną rolą Marii Mamony to opowieść o Julii Brystigerowej, zwanej Krwawą Luną. „Fale” są też filmem o młodych dziewczynach. W tej chwili Agnieszka Holland, Kasia Adamik i Maria Sadowska pracują nad swoimi filmami i kończą je. Pewnie w przyszłym roku przyjadą z nimi na festiwal.
Padł też inny zarzut: że to festiwal debiutantów. Że nazwiska reżyserów są mało znane.
Rzeczywiście mamy festiwal trzydziestolatków. Dziewięciu reżyserów w konkursie głównym to artyści, którzy urodzili się już po 1980 roku. Co mnie bardzo cieszy, zwłaszcza że są to filmy stworzone niezwykle profesjonalnie, komentujące świat na różne sposoby...
Co młodych interesuje w kinie? Bo oni od polityki uciekają.
Oni są przede wszystkim uważnymi obserwatorami rzeczywistości. Nie godzą się na definicje zastane, tylko wszystko chcą badać na własną rękę. Eksperymentują. To reżyserzy z mocnym stylem wizualnym, z dobrym warsztatem i sam jestem ciekaw, jakie tematy będą ich interesować w przyszłości.
A „Wołyń” Wojtka Smarzowskiego? Jakich reakcji po tym filmie można się spodziewać?
Skrajnych i mocnych. To film, który dotyka jednej z naszych narodowych traum, rzezi wołyńskiej w 1943 roku. Myślę - ale to moja teoria, zaznaczam - że Smarzowski chciał nakręcić coś w rodzaju polskiego „Łowcy jeleni”. „Wołyń” zaczyna się podobnie, od długiej sceny wesela, rytuałów i sielanki, ale w tle już słychać sygnały, że za chwilę ten sielankowy nastrój się skończy i zacznie się przemoc. Jestem bardzo ciekaw dyskusji o filmie Smarzowskiego po pokazie. Zazwyczaj nie chodzę na konferencje festiwalowe, bo nie mam na to czasu. Ale tym razem wybiorę się, żeby posłuchać pytań, jakie będzie mu festiwalowa widownia stawiać. Jedno jest pewne, „Wołyń” to jego realizacyjnie najambitniejszy film - długi, trzygodzinny i niezwykle epicki. Jednych pewnie oburzy, innych zachwyci.
Jaki jeszcze film może zrobić na widzach wrażenie?
Coraz głośniej jest o „Placu zabaw” Bartosza Kowalskiego. To film szokujący, traktujący o przemocy wśród dzieci i z rewelacyjnymi dziecięcymi rolami. Dostał się też do konkursu głównego festiwalu międzynarodowego w San Sebastian. Ale to kino rzeczywiście bardzo mocne. Zresztą w tym roku po raz pierwszy postanowiliśmy informować przy „Placu zabaw”, „Wołyniu” i „Czerwonym Pająku”, że znajdują się w nich sceny drastyczne i szokujące, i że to film tylko dla dorosłych.
Żeby się nie okazało, że festiwal zyska przydomek krwawego.
Nie, błagam. Tylko nie to. Na szczęście są filmy, które rozjaśnią tę mroczną paletę. Na przykład „Planeta Singli”. „Ostatnia rodzina” to także rodzaj komedii, chociaż czarnej. Na festiwalu w Locarno, podczas projekcji słychać było śmiechy na sali, bo niektóre sceny i dialogi są niezwykle dowcipne. „Królewicz Olch” jest filmem wizjonerskim, a „Kamper” filmem nawet pogodnym, z bardzo wyraźnymi akcentami komediowymi. Zapewniam, że oglądając te filmy, będziecie się państwo śmiali.
Czy ta historia z ministrem kultury nauczyła Pana czegoś?
Tego, że komunikacja jest najważniejsza. Teraz wiem, że festiwal może wzbudzać naprawdę ogromne emocje i trzeba sporych zdolności dyplomatycznych, żeby się poruszać w tym świecie. Wiem, że kultura w Polsce budzi ogromne emocje. I wszyscy jesteśmy w jakimś niepewnym miejscu. Nikt nie wie, w którą stronę pójdzie polskie kino. Dla mnie ta praca przy festiwalu jest zaszczytem, ale nie ukrywam, że dzięki niej się zmieniłem. Zmężniałem, to chyba to słowo. Zaczynałem jako tak bardzo idealistycznie nastawiony kinoman, a teraz okazało, że trzeba toczyć boje i trzymać się swego.
Po liście ministra Glińskiego z pewnym wzburzeniem zapowiedział Pan: - To moja ostatnia kadencja. Teraz słyszę, że jednak rozważa Pan ponowne kandydowanie.
Tak deklarowałem w dniu „afery Rojowej”. Ale potem dostałem wiele głosów wsparcia i sugestii, żebym jednak festiwalu nie porzucał. Zastanawiam się więc. Ale gdybym kandydował, to tylko pod warunkiem takiej zmiany regulaminu festiwalu, która dawałaby mi większą niż obecnie niezależność działania.
To znaczy?
Nie może być tak jak teraz, że dyrektor zgłasza swoją pulę dyrektorską pięciu filmów i musi o nią stoczyć z komitetem bój jak lew. „Pula dyrektorska” powinna wchodzić do konkursu automatycznie. Ja tak uważam, ale liczę się z tym, że Komitet nie podzieli tej opinii i wybierze kandydata, który zgodzi się na obecne warunki.