Felieton wniebowzięty
Trwa dzika awantura o CETA, czyli o umowę pomiędzy Europą a Kanadą. Chętnie bym się włączył w tę młóckę o transatlantyckie wolne handlowanie, ale nie mam pojęcia, po której opowiedzieć się stronie. Serce podpowiada, żeby stanąć po stronie wolności, ale wątroba i nery pieklą się, że nie chcą zmagać się z genetycznie podrasowanym żarciem, jakie podobno zacznę wprowadzać do organizmu po podpisaniu CETA. Nie po to przez lata metabolizowały pracowicie aldehyd octowy, żeby teraz na starość zmagać się z nowymi truciznami.
Nie za dużo wiem o CETA, gdyż coraz mniej czytam ostatnio gazet. Odrzuca mnie od prasy jej wymiotna przewidywalność, jednorodność i zapiekłość. Z jednej strony „Gazeta Polska”, która nieomal codziennie obiecuje nam na pierwszej stronie posadzić Tuska za Smoleńsk, choć ani razu jeszcze nie napisała, jakie ma na niego dowody. Z drugiej - „Gazeta Wyborcza”, która straszy nas, że okrutna władza posadzi prawie każdego: palaczy trawki, rowerzystów, opowiadaczy antypisowskich kawałów, obrońców lasów, więzienne cele dopchnie zaś artystami i Jurkiem Owsiakiem. Dziwnym trafem jakoś nie posadzono jeszcze nikogo i oby powołana właśnie komisja w sprawie szwindli reprywatyzacyjnych odwróciła ten kurs na bezkarność i niemoc. O niczym innym tak nie marzę, jak o paru długich wyrokach oraz kilku malowniczych konfiskatach, taką żądzę karania obudziła we mnie prasa.
Co do CETA, to przestrzegałbym przed wylewaniem dziecka z kąpielą do Atlantyku, bo o tym, jak ważny jest wolny handel nad tym oceanem, przekonałem się podczas lektury książki-reportażu Anny Sulińskiej pt. „Wniebowzięte. O stewardesach w PRL”. Dostałem ją od kolegi, który zadurzył się w stewardesie, więc czyta teraz wszystko, co związane jest z tym zawodem, łącznie z tymi pokładowymi kartonikami, na których objaśniono, jak nałożyć i nadmuchać kamizelkę ratunkową, jak złożyć własne ciało w razie lotu koszącego (tak jak fotel w kinie) oraz że w przypadku duszności trzeba być egoistą i najpierw ratować siebie, a dopiero potem dziecko. Gdy zobaczę niebawem kumpla w toczku zdobnym w skrzydlate logo, uznam, że zauroczenie stewardesą osiągnęło pełnię.
O niczym innym tak nie marzę, jak o paru długich wyrokach oraz kilku malowniczych konfiskatach
Z „Wniebowziętych” możemy wywnioskować, że zawód stewardesy był w PRL bardziej atrakcyjny niż dziś posada asystentki posła (nawet partii rządzącej) albo miejsce w radzie nadzorczej którejś z energetycznych spółek Skarbu Państwa. Elitarne podróże, znakomite zarobki, dostęp do twardej waluty, niedostępne rodakom nieborakom luksusowe zakupy, przy czym nie mówimy o brylantach, ale o kawie, czekoladzie i proszku do prania. I właśnie opis jednej z takich transatlantyckich transakcji, bo rzecz działa się dosłownie nad Atlantykiem, przytoczono we „Wniebowziętych”. Autorem opisu był oficer bezpieki, którego zacytuję ku uciesze miłośników filmu „Miś”: „W czasie rejsu stewardesa weszła w porozumienie z pasażerką w sprawie sprzedaży prywatnych rajstop. W wyniku porozumienia stewardesa sprzedała jedną parę własnych rajstop i drugą parę rajstop należących do stewardesy Wiśniewskiej. Za to otrzymała 20 dolarów od tej pasażerki, z której to kwoty należało zwrócić reszty. Stewardesy nie miały reszty w dolarach, zaproponowały więc we frankach, pasażerka franków nie przyjęła, twierdząc, że bardziej by ją urządzały polskie złotówki…”.
Skracając: tymi złotówkami z reszty cudzoziemka próbowała zapłacić za wizę po przylocie na Okęcie. Ponieważ nie miała prawa posiadać złotówek, wzięto ją na przesłuchanie i tak oto wydała się transakcja sprzedaży dwóch par rajstop nad Atlantykiem. Było to wtedy nielegalne i stewardesom groziła utrata roboty. Oto do czego prowadzi zbytnie przeregulowanie w handlu transatlantyckim, co podrzucam jako swój głos w kłótni o CETA.