Felieton Tadeusza Płatka. Jak wieszałem worek bokserski
To była przemyślana decyzja. Już od dawna, biorąc pod uwagę świat dookoła, miałem ochotę w coś przypieprzyć, a bokserska postawa mojej delikatnej ukochanej była ostatnią rundą procesu przygotowawczego. Taką wisienką na moim rozkwaszonym przez los nosie . Pojechałem do sklepu bokserskiego, gdzie subiektką była bardzo wysportowana kobieta, a rolę ekspedienta pełnił bardzo umięśniony pan. Nie było żadnych wątpliwości, że wiedzą co sprzedają.
To nie byli wegetarianie w mięsnym. Wybrałem średniej wielkości worek tylko dlatego że duży był chwilowo wyprzedany. Inaczej wziąłbym kolosa, bo przecież worków nie kupuje się codziennie, a jak wiadomo, rzeczy mogą być co najwyżej za małe, ale nigdy nie za duże. Podobnego zdania był pan wysportowany sugerując, że powinienem wziąć największe rękawice, czyli takie dla totalnego amatora, którego należy chronić przez urazami i sobą samym.
Wnoszenie worka do bagażnika samochodu uzmysłowiło mi jak wymagającym musi być profesja płatnego mordercy. Mimo, że worek odpowiadał wadze ofiary co najwyżej nieletniej, miałem już dość tego całego boksowania, jeszcze zanim wniosłem ciało do pomieszczenia, poświęconego w moim domu wyłącznie na sztuki walki.
Pozostało tylko przytwierdzić metalowy wieszak do ściany, powiesić na nim wór treningowy i cieszyć się sierpowymi, prostymi hakami itd. A propos haków – wieszak posiadł sześć otworów na śruby. Zanim dotarłem do domu, nabyłem akcesoria montażowe w wielkim markecie budowlanym. Nie zapytano mnie, niestety, do czego te śruby maja służyć i jak długie powinny być. To nie jest ich wina, tak samo jak nie można mieć pretensji do architekta że zaprojektował w Wieliczce budynek dla pogotowia ratunkowego, w którego garażu nie mieszczą się karetki. Architekt nie mógł przecież wiedzieć, że w pogotowiu jeżdżą karetki. Dlatego, za zbyt krótkie śruby, które legły u podstaw mojego Waterloo winię wyłączenie siebie.
Z wielkim zaangażowaniem, wierciłem, wzbijałem w samotności chmury tynku, przymierzałem poziomo, zaznaczałem na ścianie kropki specjalnie nabytym ołówkiem budowlanym, który uprzednio zastrugałem nożem do tapet, jak prawdziwy majster. Mimo wszystko czułem, pod bokserską skórą, że coś jest nie tak, że wiertło powinno wejść głębiej, że nie do końca wbijam się w żelbet i że na oko nie dysponuję odpowiednim narzędziem, potężnym młotem udarowym, tylko moją małą, różową wiertarką o mocy dzięcioła.
Zwyciężyła jednak doktryna „jakoś to będzie, przecież dużo tych śrub, utrzyma się”. I rzeczywiście – dopóki worek wisiał nietknięty, czekając na uroczystą inicjację, wszystko jakoś było. Nadszedł najważniejszy moment, rękawice tkwiły nasadzone na moje żądne krwi pięści. Poczułem zwierzęcą siłę, wziąłem zamach, trzasnąłem w worek, a ten trzasnął we mnie i w podłogę, pozostawiając na niej ślad w postaci wgniecenia po stalowym wieszaku. Wszystko się urwało. Marzenia chwilowo pękły jak bańka inflacyjna.
Ale nie bój się worku. W 2022 r. cię zniszczę. Już mi nie uciekniesz.