Felieton Tadeusza Płatka: Drukarki
Pamiętam swoją pierwszą, igłową. Komunikowała się z moim komputerem Amiga 500 tak nieudolnie jak rozpadające się małżeństwo. Od kliknięcia „drukuj” do jej wzbudzenia mijał nieokreślony czas, który w końcu wypełniałem kolejnym klikaniem, co produkowało kilka ponadprogramowych kopii, jeżeli oczywiście w tzw. międzyczasie coś się nie zawiesiło.
A zawieszało się prawie zawsze. Byłem wtedy dwunastolatkiem, pragnąłem drukowania głównie rysunków, a komputery nie miały jeszcze uporządkowanej rozdzielczości, więc albo coś było za małe, za duże, albo - najgorzej - Amiga uznawała, że obraz nie zmieści się na jednej kartce, tylko lepiej go będzie wydrukować na szesnastu, które sobie potem jakoś połączę. Gdy więc drukował się, dajmy na to, samochód i najpierw wypluwał się fragment opony, to już wiedziałem, że jest źle. Tego nie dało się zatrzymać tak po prostu, trzeba było wyłączać sprzęt na twardo, a potem mieć nadzieję, że komputer o tym wszystkim jakoś zapomni. Ale nie - nie zapominał, blokował się, wznawiał w poczuciu obowiązku, do dzisiaj nie wiem jak, bo nawet nie miał twardego dysku.
Potem przyszedł pierwszy pecet i plujka, czyli drukarka atramentowa, która była dla mnie takim objawieniem, że chyba to ona właśnie zabiła moje upodobanie do rysowania. Wszystko drukowałem z zapałem solidarnościowca w stanie wojennym - do momentu, kiedy kartki, wilgotne zawsze od atramentu, wchłonęły jego ostatnią kroplę. Cały pokój pachniał umiłowaniem typografii, był efektem poszukiwań nowych czcionek, szczególnie gotyckich, które powstawały wraz z kolejnymi drukarkami, w coraz to nowych kolorach. Nie było chyba takiego pokoju w latach 90, w którym nie wisiałby jakiś komputerowy akt powielania.
Śmierć kliniczna pracy twórczej nastąpiła wraz z internetem, który już wszystko miał, gdzie wszystko było i niczego w związku z tym nie warto było tworzyć. Czas drukarki laserowej, o której już wiedziałem, że stanie się wyłącznie bezduszną maszyną do produkowania tekstów, które będą przeczytane najwyżej raz. Poza nielicznymi kompozycjami muzycznymi (komputery nauczyły się drukować ładne nuty) wypuszczałem w świat już wyłącznie wypracowania, opracowania i inne brzydkie słowa, które zawierają w sobie „pracę”, tyleż mozolną, co nikomu nieprzydatną. Pracę rozczłonkowaną, na luźnych stronach, które się mieszały, gubiły, zalegały w pudłach -kontenerach nadziei, że kiedyś się na coś przydadzą, choć mój „pałac pamięci” i tak archiwizował to, co rzeczywiście wartościowe.
Dopiero gdy po wielu latach bezskutecznego proszenia bliskich o bindownicę (nie wierzyli, że ja tego rzeczywiście pragnę), sam ją sobie kupiłem, powstawać zaczęła moja osobista biblioteka, do której pewnie nigdy nie sięgnę, ale która, na równi z książkami ma pozory wieczności.
Kiedyś drukarki znikną. Ale plastikowe grzbiety pozostaną.