Politycy wszystkich opcji każdego dnia szlifują bruki i powiększają ślad węglowy w drodze z jednej telewizji do drugiej, gdzie przekazami dnia mobilizują plemiona elektoratów i jednocześnie przekonują, że działają dla dobra wspólnego.
Niby wszyscy wiemy, że tak nie jest, niby czujemy, że „przekazy dnia” i seanse w stacjach informacyjnych to w sumie pic na wodę,
a jednak wierzymy, że to dla naszego wspólnego dobra, a jeśli nie, to chociaż dla kompromisu, konsensusu. Dla porozumienia.
Czasem jednak zasłony opadają (albo ktoś je podnosi) i politykom wymsknie się słówko prawdy. Tak jest w przypadku odwołanej w środę prawej ręki Jarosława Gowina (Porozumienie) wiceminister rozwoju, Anny Korneckiej, która już po tym, jak zdymisjonował ją premier Mateusz Morawiecki, powiedziała: „Wchodząc do rządu miałam jeden cel: bronić polskich przedsiębiorców”.
Rozumiecie Państwo: wiceminister rozwoju (w domyśle rozwoju Rzeczpospolitej Polskiej) przyznaje, że jej celem było de facto być rzecznikiem przedsiębiorców i to najwyraźniej nie tych małych i średnich (tę ostatnią rolę nominalnie pełni Pan Adam Abramowicz,
Rzecznik MŚP to osobny organ).
Kiedyś myślałem, że polityka to troska o dobro wspólne, szukanie pewnego - właśnie - porozumienia po to, „by żyło się lepiej wszystkim”, jak powiadał odkurzony niedawno klasyk.
Dziś okazuje się, że są politycy, którzy - już nie „na taśmach Wprost”, a zwyczajnie wprost - przyznają, że działają wyłącznie w interesie określonych grup interesu. To trochę tak, jakby minister zdrowia przyznał, że działa jedynie w interesie lekarzy, zapominając
o chorych. Albo gdyby szef resortu infrastruktury stwierdził, że interesują go jedynie autostrady, a nie drogi powiatowe. No albo jakby jakiś polityk powiedział, że ci biedniejsi to w sumie nie mają znaczenia.
To ostatnie akurat było (słynne „ch… z Polską wschodnią”), jednak myśleliśmy, że to czasy słusznie minione, że szukamy porozumienia. I że to tyczy się także Zjednoczonej - podobno - Prawicy, której Porozumienie jest (?) integralną częścią.