Felieton naczelnego. Czarcia zapadka pod „okrąglakiem”
W Krakowie nie brak „aktywistów”. To skupieni w przeróżnych środowiskach, fundacjach i stowarzyszeniach ludzie, którym los naszego miasta, jego przyrody, rozwoju i szeroko pojętego „dobra wspólnego” leży na sercu. Walczą z wycinką drzew, betonozą, potrafią kłaść się pokotem w obronie starego parku albo skrzykiwać się, by sprzątać tereny, na których chcieliby, by powstał nowy. Organizują pikiety, zbiórki, protestują.
Każdą z ich inicjatyw trzeba oceniać indywidualnie, sam nieraz drę z nimi koty, gdy mam wrażenie, że wylewają dziecko z kąpielą, idą na zwarcie tam, gdzie to niepotrzebne, wciągają na sztandary ideologię lub przeciwnie - gdy trzeba huknąć, zwyczajnie ich brakuje. Taka jednak rola „aktywistów”, którzy przecież mogliby w wolnym czasie robić coś zupełnie innego, niż być aktywnymi. Nie mnie ich pouczać.
Nazwijcie ich terrorystami
Wyjaśnię: Celowo daję słowo „aktywiści” w cudzysłów, ponieważ z nacechowanego obojętnie już dawno stało się obelgą, mającą na celu zdyskredytowanie zaangażowanych. „Kto to tam protestuje? A… aktywiści? A, bo ja myślałem, że mieszkańcy, a to znów ta grupa świrów” - taki ma być obraz działaczy, którzy poświęcają czas, zdrowie i energię. Mają być postrzegani jako banda fanatyków, z którymi nie da się rozmawiać. „Aktywista - terrorysta” - taką gębę przyklejają im ci, których interesy są naruszane - deweloperzy, część polityków i biznes.
Sęk jednak w tym, że takie podejście już nie działa. Za dużo spraw w naszym mieście wymaga poprawy, naprawy i dyskusji. Niemal codziennie piszemy o kolejnych kontrowersjach, które komentują na naszych łamach zaangażowani mieszkańcy. Często to sprawy, o których bez udziału „aktywistów” w ogóle byśmy się nie dowiedzieli i krakowianie to widzą.
Skoro więc metoda na „terrorystę” już nie działa, trzeba było wymyślić jakiś bardziej przebiegły sposób, by sobie radzić ze „szkodnikami”, psującymi atmosferę wzajemnego zrozumienia i „klimatu dla biznesu”. Trudno nie odnieść wrażenia, że tym ma być np. forsowana właśnie propozycja władz Krakowa, by w historycznym, odzyskanym przez miasto „okrąglaku” w Parku Jordana powstało Muzeum Historii Krakowskich Klubów Sportowych.
Nie trzeba nikogo szczególnie przekonywać, że pomysł wpakowania do „okrąglaka” takiego muzeum jest kuriozalny. Wystarczy wspomnieć, że historia krakowskich klubów sportowych jest tak bogata, że potrzebowałaby nie 359 metrów kwadratowych (tyle wynosi powierzchnia użytkowa parteru pawilonu), a pewnie z dziesięć razy tyle. Warto też dodać, że dwa największe kluby - Cracovia i Wisła - chcą mieć własne muzea i trudno sobie wyobrazić, by do „okrąglaka” przekazały coś więcej niż replikę mało poszukiwanej odznaki.
No ale „okrąglak” to także historia sięgająca 1967 r., kiedy zbudowano go na miejscu wyburzonego pawilonu o tej samej nazwie i gdzie przez lata oprócz znanej kawiarni mieściła się m.in. Galeria i Izba Pamięci im. dr. H. Jordana. W cieniu zadaszenia „okrąglaka” można było skryć się przed upałem lub przysiąść przy oranżadzie w upalny dzień. Był nienachalnym i oczywistym przystankiem. Co tu gadać po próżnicy - zwolenników powstania „Muzeum Historii Krakowskich Klubów Sportowych” w Parku Jordana jest pewnie w Krakowie mniej niż popiersi wielkich Polaków w tym samym parku.
Czarcia zapadka
Po co więc ten pomysł? Ano chyba po to, żebym zamiast zajmować się np. spalonym archiwum, procesem Majchrowski - Śpiewak albo sygnalizowaną tydzień temu aferką z groźbami pod adresem niezależnych dziennikarzy poświęcał tej sprawie pół strony w najważniejszym dzienniku Małopolski. Żeby społecznicy zamiast walczyć z betonozą i nagłaśniać kolejne afery przykuwali się do „okrąglaka” i zbierali podpisy w jego obronie. By na łamach mediów „trwały debaty” z wysłannikami prezydenta Majchrowskiego, którzy w gładkich słowach będą przekonywać o „unikatowej roli parku w popularyzacji sportu” i cmokać nad „naturalnie idealną lokalizacją dla muzeum”. Już widać, że najbardziej zaangażowani mieszkańcy wpadają w tę „czarcią zapadkę”, zbierając podpisy, żądając słusznego posłuchu, alarmując media. Niech się kręcą wokół „okrąglaka”.
W tym czasie dziesiątki spraw zejdą z radaru „aktywistów”, mediów i śledzących mimowolnie sprawę mieszkańców. W szumie informacyjnym wokół kultowego budynku przepadną inne większe i mniejsze sprawy, metodą faktów dokonanych utrwalą się kolejne kontrowersyjne decyzje. A na końcu - idę o zakład - władze Krakowa wielkodusznie ogłoszą, że „przychylają się do decyzji”, że jednak muzeum to może nie, cwaniackim zwyczajem zaproponują „spotkanie się pośrodku”, wspomną, że przecież „to nasza wspólna sprawa”. I odtrąbią niewątpliwy sukces. Swój, oczywiście.