Felieton Aleksandry Suławy: Artyści do wód! Dramaty millenialsa
Pierwszy odcinek „Sanatorium miłości” - reality show o seniorach - kuracjuszach, przyciągnął przed ekrany cztery miliony widzów. Sporo. Tak samo jak potencjalnych przyczyn sukcesu: bo w końcu dostrzeżono potencjał osób 60+ jako telewizyjnych bohaterów, bo podglądanie cudzego życia (zwłaszcza uczuciowego) to samograj , bo wiadomo, że nic tak człowieka nie ubawi jak perypetie bliźniego… Ja do tej wyliczanki dodałabym jeszcze jeden powód. I to bynajmniej niezwiązany ani z „reality” ani z „show”. Chodzi o samo sanatorium. Bo sanatorium to jest magia!
Człowiek powie: „Jadę do wód” i już przed oczami ma czarno-białe obrazki, a na nich panie w długich sukniach i panów z monoklem. Pomyśli: „sanatorium” i zaraz przypomina sobie o tych cudownych, modernistycznych projektach z wysokimi oknami, balkonami do insolacji, zakrzywionymi balustradami i mebelkami o geometrycznych kształtach.
O tych wszystkich „maszynach do zdrowienia”, które zdaniem architektów miały stwarzać idealne warunki, do rekonwalescencji. Do głowy przyjdzie człowiekowi „kuracjusz” i od razu postać ta przybiera twarz i nazwisko dowolnej pisarki czy pisarza, którzy z godnością pozbywali się w górach prątków gruźlicy, równocześnie kreśląc arcydzieła. A w tle góry, śnieg i prześlizgujące się po śniegu słońce…
Sanatorium to jest magia! Magia stworzona przez całe dekady kultury, filmów, książek i biografii, uzupełnianych rodzinną historią mówioną (czyja babcia nie opowiadała o dancingach, czyj dziadek nie wspominał wieczornych spacerów deptakiem).
Mimo tej wieloletniej tradycji sanatoria w ostatnich latach popadły w kulturową niełaskę. Poświęcano im, a i owszem popkulturowe przeboje („W Ciechocinku, tam gdzie dom zdrojowy, Maxi Kaz rusza na łowy”), horrory („Sanatorium strachu”), niewielkie książki („Zdrój” Barbary Klickiej, który wkrótce ma trafić do księgarń), jednak nasze Żegiestowy, Buska, Ciechocinki i Kudowy zasługują na zdecydowanie więcej.
Te nieco niszczejące uzdrowiska aż się proszą o krwisty, kilkutomowy kryminał, odarty z ckliwości romans albo monumentalną powieść obyczajową. Sukces „Sanatorium miłości” pokazuje, że może nawet taki twór udałoby się z powodzeniem zekranizować. A to już oznaczałoby potrójny: artystyczny, finansowi i zdrowotny sukces. Moim zdaniem nie do pogardzenia.