Umiejętność prowadzenia rzeczowej dyskusji na argumenty nigdy nie była w naszym narodzie przesadnie rozwinięta, ale pandemia jeszcze bardziej ujawniła typowo polską bufonadę i przywiązanie do poglądów wyrażanych na podstawie nie tyle faktów, co wyobrażeń o nich - z domieszką sekciarstwa, czule nazywanego "bańkami".
Prawdziwe apogeum tej choroby widać dziś nie tyle nawet w Sejmie (bo czy ktoś przy zdrowych zmysłach traktuje poważnie naszych posłów i posłanki?), co na Facebooku. Zwłaszcza przy „dyskusjach” o ewentualnej szkodliwości szczepionki AstraZeneki. Na tym froncie objawiło się w ostatnich tygodniach wielu znawców, którzy z racji tego, że umieją pisać i czytać oraz mają tytuł mgr przed nazwiskiem - uważają się za specjalistów w dziedzinie epidemiologii, farmacji i toksykologii.
Jedna z grup tych mędrców jest przekonana, że tylko "debile" wierzą w znaczące skutki uboczne kontrowersyjnego preparatu (choć nie powinna to być kwestia wiary, ale raczej wiedzy). Ich zdaniem w zasadzie każdy, kto wyraża obawy wobec AstraZeneki to przedstawiciel ciemnogrodu i zwolennik spisków.
Nic to, że poważne wątpliwości mają rządy połowy cywilizowanych krajów Zachodu. Zawsze można machnąć na tych "urzędasów" ręką, a potem wypuścić na nich prof. Simona, naczelny autorytet od rozwiewania wszelkich wątpliwości. Szkoda tylko, że dziennikarze, którzy z racji swego zawodu powinni wszystko uważnie sprawdzać, ulegli temu trendowi - w przekonaniu, że prezentują naukowy światopogląd.
Oczywiście, mamy też grupę przeciwną, spiskowców wierzących w czipy w szczepionkach, ale o nich pisać nie będę. Od nich wymagam mniej niż od tych pierwszych.