Dziś nie będzie o pandemii, Kościele czy też o demonstracjach na ulicach. Poruszymy czwarty depresyjny temat: polską piłkę nożną, nad którą od ponad 30 lat wisi fatum.
Możemy się oczywiście pocieszać, że w 2016 r. dobrnęliśmy do ćwierćfinału Euro, ale przyznajmy, że styl tej gry był daleki od prezentowanego za złotych czasów polskiego futbolu. Porównywać zaś tamtych wyczynów z ostatnimi występami kadry Jerzego Brzęczka nawet nie mam śmiałości, bo na usta cisną się przekleństwa.
Śmiem twierdzić, że poziom skłócenia społecznego w Polsce byłby mniejszy, gdyby komuś w końcu udało się wykrzesać z naszych piłkarzy energię, z jaką grają w swych klubach. Dziś wygląda to tak, że nawet Robert Lewandowski w środowisku kadrowiczów przypomina frustrata, który nie może z siebie wydobyć słowa pytany o taktykę trenera kadry. Prawdę mówiąc, nie dziwię się mu wcale. Ktoś, kto kształtował się pod skrzydłami najlepszych na świecie strategów i motywatorów (Klopp, Guardiola, Ancelotti, Heynckes, Flick), musi bardzo cierpieć słysząc, co ma do powiedzenia pan Brzęczek, którego największym sukscesem przed objęciem reprezentacji było prowadzenie przez rok Wisły Płock. I na takim mniej więcej poziomie utknęły jego umiejętności.
No cóż, starzejący się prezes PZPN Zbigniew Boniek, choć obyty w świecie, w kwestii trenerki przyzwyczaił nas do braku sukcesów własnych oraz zadziwiających wyborów osób, które z jego namaszczenia miałyby nas uszczęśliwić. Nie wiem, z czego to wynika, zaczynam się zastanawiać, czy ktoś na niego nie rzucił klątwy. A jeśli o magii mowa, to mój znajomy twierdzi, że dopóki pan Szpakowski jest komentatorem meczów kadry, nic się nie zmieni. Coś w tym jest.