Falandyzacja, kałużyzm, misiewicze... Nazwiska polityków mogą żyć wiecznie
Jak politycy chcieliby zapisać się na lata w masowej wyobraźni? Jako budowniczy schetynówek albo autorzy piątki Kaczyńskiego. Jak się zapisują? Częściej jako ci od falandyzacji prawa, kałużyzmu albo misiewiczów.
Jeździmy gierkówką albo schetynówkami. Pobieramy kosiniakowe, a są i tacy, którzy siedzą na kuroniówce. Płacimy podatek Belki, idziemy na urlop Tuska i narzekamy lub chwalimy reformy Buzka. W ten sposób nazwiska polityków przenikają do naszego języka (albo chociaż do pewnych zbiorów pojęć) często z inicjatywy ich samych, wszak politycy często sami dokładają wszelkich starań, by być wizytówką tego czy innego rządowego projektu.
Problem w tym, że ludzie często kojarzą ich za to, czego nie zrobili albo co zrobili źle. Właśnie dobiega końca stan niepewności przed pierwszym posiedzeniem nowego Senatu. Opozycja ma nieznaczną większość, ale... PiS ma oferty. Czyje nazwisko odmienia się przez przypadki od kilku tygodni? Wojciecha Kałuży. Polityk, który pozostałby anonimowy w skali kraju - gdyby rok temu nie zdecydował o przejęciu władzy przez PiS w sejmiku woj. śląskiego - dziś doczekał się swoistego patronatu nad zjawiskiem politycznej zdrady.
I również poza Śląskiem hasło „kałużyzm” jest zrozumiałe i przywołuje określone skojarzenia.
Kuroniówka - od zupy na ulicy po synonim zasiłku
Politycy woleliby oczywiście inaczej, bez względu na ocenę ich poczynań. Wzorce są, i to światowe. Plan Marshalla, taczeryzm (od Thatcher), reaganomika (od Reagana, rzecz jasna), a u nas również drzewiej: reforma Grabskiego. Ale i sławojki, czyli wolno stojące wychodki, oczko w głowie premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego, który latrynami chciał nauczyć chłopstwo higieny.
Tego typu określenia specjaliści od języka nazywają okazjonalizmami. W praktyce pojawiają się one właśnie przy okazji, a ich żywotność ograniczona jest do czasu oddziaływania danego zjawiska. Przykładowo: schetynówki to drogi powiatowe lub gminne objęte dotacjami z Narodowego Programu Dróg Lokalnych (przełom poprzedniej i bieżącej dekady, gdy szefem MSWiA był Grzegorz Schetyna). Kosiniakowe to świadczenie rodzicielskie adresowane do osób, które nie są uprawnione do zasiłku macierzyńskiego - wprowadzone w 2016 roku, gdy szefem resortu pracy i polityki społecznej był Władysław Kosiniak-Kamysz. Mieliśmy w najnowszej historii Polski plany (Morawieckiego, Balcerowicza... etc.), reformy (Buzka, Kopacz, Gowina... etc.), do tego piątkę Kaczyńskiego czy szóstkę Schetyny.
Żadne z tych określeń nie przetrwa w języku, nawet potocznym, dłużej niż kilka lat. Z prostego powodu: to pojęcia zbyt wąskie, nieuniwersalne, ukute na potrzeby danego przedsięwzięcia. Tak samo żadnej innej drogi w Polsce nie nazwiemy gierkówką, oprócz tej, z której korzystamy jadąc w kierunku Warszawy. Wyjątkiem, być może jedynym, jest „kuroniówka”. Kiedyś było to potoczne określenie darmowego posiłku wydawanego na początku lat 90. na ulicach Warszawy, m.in. przez samego ministra pracy, Jacka Kuronia. Z czasem słowo to stało się synonimem zasiłku dla bezrobotnych.
Teoretycznie, większym sukcesem byłoby przeniknięcie do języka i masowej wyobraźni na lata, ale na szczęście takiej mocy politycy nie mają. Tę uniwersalność rozumiemy bardzo prosto: mówiąc pięta Achillesa, zwykle nie mamy na myśli nogi greckiego herosa, tylko czyjś słaby punkt, z którym owa achillesowa pięta jest utożsamiana. Salomonowy wyrok, pojedynek Dawida z Goliatem czy prometeizm stały się pojęciami, którymi posługujemy się z dala od kontekstu mitologicznego czy biblijnego.
W polityce też czasem się to zdarza. Ale nie tak często jak politycy by chcieli i na pewno nie w wymarzonych kontekstach.
Lepperiada z większym potencjałem na przyszłość
Sięgnijmy do przeszłości. Wałęsizmy, zwane też wałęsalikami, to określenia, z których słynął były prezydent. „Jestem za, a nawet przeciw”, „dodatnie i ujemne plusy”, „nie chcem, ale muszem” czy „odpowiem wymijająco wprost” - to tylko kilka pamiętnych wypowiedzi z repertuaru Wałęsy. Na podobnej zasadzie do dziś w polityce funkcjonują korwinizmy (Janusz Korwin-Mikke), a jeszcze do niedawna swoją kategorię: petruizmów, budował Ryszard Petru.
Jedno należy zaznaczyć, żadnego ze stworzonych w ten sposób pojęć nie można odnieść do uniwersalnych sytuacji w życiu. To znaczy nikt nie mówi: „Co za wałęsizmy” (albo petruizmy), gdy słyszy np. posła, który nie domaga w języku ojczystym czy wiedzy ogólnej.
Większą ponadczasowość zyskało określenie „lepperiada”, powstałe w czasach, gdy Andrzej Lepper i jego Samoobrona realizowali dość awanturniczą strategię w parlamencie. Mianem „lepperiady” dziś czasem nazywa się incydenty, które nie licują z powagą Sejmu. Tak było na przykład, gdy blisko 3 lata temu opozycja prowadziła okupację sali plenarnej albo gdy jeszcze wcześniej - 8 lat temu, PiS (wówczas jeszcze w opozycji) próbował forsować głosowanie w sprawie wotum nieufności dla ministrów Jacka Rostowskiego i Aleksandra Grada.
Dodajmy, że podobny kaliber to „palikociarnia” - hasło pochodzące od nazwiska Janusza Palikota i jego politycznej ekipy, która przewinęła się przez Sejm w latach 2011-2015.
Falandyzacja jasna, nawet jeśli nikt nie pamięta Falandysza
Sztandarowym przykładem uniwersalnego pojęcia, które nosi nazwisko polityka, jest falandyzacja. Falandyzacja prawa, ściślej mówiąc. Kim był Lech Falandysz? Zastępcą szefa Kancelarii Prezydenta RP, Lecha Wałęsy.
Falandysz przekonywał, że prezydent miał prawo odwołać z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji dwóch członków, których sam powołał - Macieja Iłowieckiego i Marka Markiewicza. Prawo takiej możliwości nie dawało, ale jednocześnie jej nie zakazywało. Przypadek nie był zatem w sposób jednoznacznie rozstrzygnięty przez przepisy prawa. Argumentacja Falandysza opierała się na poglądzie, że jeżeli ktoś ma prawo kogoś powołać na stanowisko, to zgodnie z logiką uprawniony jest również do jego odwołania. Mimo że np. Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie taki pogląd odrzucał. Innymi słowy, falandyzacja prawa to naginanie prawa, interpretowanie go w doraźnym interesie, najczęściej przedstawicieli władzy.
Przypadek ten jest szczególnie ciekawy, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak rozpowszechnione jest to określenie przy jednoczesnej mikrej rozpoznawalności (po wielu latach) samego Falandysza. Rok temu pytanie o to pojawiło się nawet w teleturnieju „Milionerzy”. „Oscylująca na granicy przepisów interpretacja prawa lub wręcz jego naginanie to inaczej jego A) falandyzacja, B) wałęsanie, C) zziobrzenie, D) korwinowactwo”. Odpowiadający nie pamiętał, kim był Falandysz, ale już falandyzacja brzmiała znajomo.
Uniwersalny potencjał ma również określenie „misiewicze”, wyprowadzone od nazwiska Bartłomieja Misiewicza, bliskiego współpracownika byłego ministra obrony narodowej, Antoniego Macierewicza. Misiewicz, pomimo niskich kwalifikacji i młodego wieku, stał się ważną figurą w polskim przemyśle zbrojeniowym. „Misiewicze” to zatem najczęściej młodzi partyjni nominaci na dobrze płatnych państwowych posadach, korzystający z politycznych wpływów własnych i swoich patronów. Misiewicze są i będą zapewne dziećmi każdej politycznej rewolucji i wielkiej wymiany kadr, która się z nią wiąże. Po kolejnej mało kto będzie wiedział, kim konkretnie był sam Bartłomiej Misiewicz. Podobnie może być z kałużyzmem i Wojciechem Kałużą.