Ewa Zawadzka: To wyważanie otwartych drzwi
Ewa Zawadzka o tym, jakie były jej początki w szkole, o nowej reformie w edukacji i zmieniającym się podejściu do ucznia. Dziś święto nauczycieli
Jest pani nauczycielką z wieloletnim doświadczeniem. Co było pierwszym bodźcem do tego, żeby zacząć uczyć innych?
Tak naprawdę zaczęło się w szkole podstawowej, bo miałam szczęście do dobrych nauczycieli. Moja polonistka zaraziła mnie miłością do języka. Umiała wiele rzeczy wyjaśnić, trafić do ucznia. Później w liceum spotkałam nauczycielkę, która była zupełnie inną osobą. Dużo od nas wymagała, miała ogromną charyzmę. W szkole krążyły o niej mity i legendy. Ale dużo też wymagała od siebie i chyba to mnie przekonało.
To była miłość do języka polskiego. A kiedy wiedziała pani, że chce pani uczyć?
Właściwie nie było takiego momentu. Na studiach mieliśmy do wyboru różne specjalizacje - kulturoznawczą, dziennikarską i właśnie pedagogiczną. Ja zawsze miałam gdzieś z tyłu głowy swoje nauczycielki, które były dla mnie autorytetami. I dlatego chciałam podjąć wyzwanie, a z drugiej strony dać sobie szansę. Poza tym zawsze byłam bardzo kontaktową osobą i chciałam pracować z ludźmi.
Czytaj też:Zarobki nauczycieli. Więcej niż średnia krajowa
Wspomniała pani o autorytetach. A czy dzisiejsi uczniowie mają osoby, które uważają za wzór. Pytam, bo wielokrotnie widzieliśmy na filmach jak uczniowie nie szanują nauczycieli. Wkładali im m.in. kosze na głowę.
Zadaję im to pytanie. I nie jest najlepiej. Ale nie wiem, jak byłoby z moim czy pani pokoleniem, jeśli bylibyśmy bombardowani tyloma bodźcami z różnych stron. Czy potrafilibyśmy podać swój autorytet? Moi uczniowie, jeśli już kogoś wymieniają, mówią o swoich najbliższych. I to jest bardzo pocieszające w czasach, kiedy mówi się o kryzysie rodziny. Młodzież często wymienia swoich idoli. To zwykle osoby znane. Robią to świadomie, bo wyczuwają subtelną różnicę między autorytetem a idolem. Warto jeszcze coś dodać. To, że dzieci z trudnością wymieniają swoje autorytety, wcale nie świadczy o nich źle. Zwykle mają bardzo krytyczne podejście do świata. To inny bunt niż kiedyś, ale jednak bunt.
Czytaj też:Blady strach w szkołach. Już ruszyły zwolnienia
Są krytyczni, mają własne zdanie. A co sądzą o zmianach, które ich czekają, o likwidacji gimnazjów?
Ci, z którymi rozmawiałam są może nie tyle zdziwieni, bo dzisiaj ciągle się coś nowego dzieje i trudno się dziwić, ale mają krytyczny stosunek do tych zmian. Gimnazjum to było dla nich nowe wyzwanie, a dla wielu kolejna szansa. Moment, w którym mogą z czystą kartą zacząć wszystko od początku. Młodzież nie rozumie tej zmiany, bo przejście do szkoły gimnazjalnej to była pewnego rodzaju nobilitacja. Oczywiście, zdarzają się wyjątki, które idąc do gimnazjum uważają się za dorosłe i robią rzeczy nie na miejscu. Ale my, nauczyciele, przez wiele lat wypracowaliśmy taki system pracy, który pozwolił sobie radzić z tymi problemami. To metody i procedury, które działały na młodzież w wieku dorastania. Teraz, po reformie, nauczyciele również będą z nich korzystać, ale to będzie docieranie się od nowa. Będziemy musieli wyważać już otwarte drzwi.
Czyli pani zdaniem likwidacja gimnazjów to nie jest dobry pomysł?
Nie jest, bo to, co się teraz będzie działo to jedna wielka niewiadoma. Na pewno będzie dużo zamieszania. Zmieni się siatka szkół. Nie wiemy czy młodzież z VII i VIII klasy będzie teraz w oddzielnych budynkach, czy utworzą się tam nowe, niezależne szkoły. Być może trzeba będzie gdzieś otworzyć kolejną podstawówkę, bo będzie dużo dzieci. Co wtedy wybiorą dzieci i rodzice? Zostaną ze starą klasą czy zechcą chodzić do szkoły, która jest bliżej? Inna kwestia to nauczanie wczesnoszkolne. Czy rzeczywiście potrwa cztery lata, jak jest to zapowiadane? Dzieci w tym wieku są bardzo chłonne wiedzy. I dobrze było, kiedy spotykały się z różnymi nauczycielami, zdobywały nowe doświadczenia.
W 1999 roku Związek Nauczycielstwa Polskiego protestował przeciwko reaktywacji gimnazjów, teraz nie zgadza się na ich likwidację. Pani też demonstrowała w poniedziałek przed Podlaskim Urzędem Wojewódzkim. Co panią do tego skłoniło?
Reforma z 1999 roku pojawiła się nagle. Od młodszych oddzieliły się dzieci starsze. Dzięki temu mogliśmy kompleksowo podejść do tej specyficznej grupy młodzieży. Skupiliśmy się na nich i dzięki temu mogliśmy nad tym zapanować. Z pewnością, młodzież prowokowała się wzajemnie do niepożądanych zachowań, ale tak, jak wspomniałam - mogliśmy już to załagodzić. Teraz z kolei zapewne rodzice młodszych dzieci będą protestować przeciwko zachowaniom starszych.
A co zmieniło się w podejściu do ucznia?
Rzeczywiście można śmiało powiedzieć, że środek ciężkości został przeniesiony z grupowego podejścia na indywidualne potrzeby ucznia. Można powiedzieć, że kiedyś ważniejsze były treści nauczania, a nawet sam nauczyciel. To on miał mówić, nauczać i być w centrum zainteresowania. Nie chcę tutaj używać podniosłych słów, ale zawód nauczyciela to służba. Uczeń musi być traktowany podmiotowo. Patrzymy na jego potencjał na wejściu, nie dokonujemy żadnej rewolucji.
Nauczyciel nie jest w szkole najważniejszy, ale nie każdy może nim zostać.
Taka osoba powinna przede wszystkim umieć słuchać i usłyszeć. A nie tylko mówić. Musi mieć też dystans do siebie i poczucie humoru. Ważna umiejętność to hierarchizowanie problemów i określanie tego, w czym trzeba pomóc uczniom w pierwszej kolejności.