Cały świat dyskutuje o rebelii, jakiej chciało dokonać 12 wielkich europejskich klubów. Mając dość, mówiąc w skrócie, pośrednika w postaci UEFA, zdecydowały się go obejść i stworzyć elitarne rozgrywki, gwarantujące jeszcze więcej kasy.
Prawdę mówiąc, oburzenie na ten ruch ze strony europejskiej federacji futbolu jest wielką hipokryzją, bo opływające w luksusy kierownictwo nigdy tak naprawdę nie robiło tego, co obiecywało. Czyli nie inwestowało w rozwijanie pasji u młodzieży, zagęszczało do granic absurdu kalendarz meczów, a zarazem przytulało coraz większe pieniądze. Nas zaś co najwyżej karmiło szczytnymi hasłami na koszulkach i banerach. Nic dziwnego, że w końcu doszło do buntu, tyle że nie uciśnionych przeciwko oprawcom, ale jednych cwaniaków wobec drugich.
Nie trzeba być wielkim znawcą, by wiedzieć, co w ostatnich dziesięcioleciach zrobili zaślepieni zyskami inwestorzy oraz menedżerowie piłkarzy - ale przypomnę. Zamienili w miarę zdrową rywalizację na poziomie klubów i reprezentacji w brutalny biznes. Podbijali finansowy bębenek, handlowali żywym towarem i psuli utalentowanych młodych ludzi. Dziś efekt jest taki, że o przywiązaniu do barw klubowych nie ma już mowy, zaś młode gwiazdy gardzą tłumem i nie chce im się nawet udzielać wywiadów. Altruistyczne postawy, jakie prezentuje np. Marcus Rashford - są rzadkim wyjątkiem.
Rację ma Karl Heinz Rummenigge, który uważa, że dopóki piłkarski świat nie zrobi czegoś z horrendalnymi kosztami trasferów, a zwłaszcza z gigantycznymi honorariami dla agentów piłkarskich, futbol będzie grzązł w bagnie i brnął nad przepaść. Jakoś jednak nie wierzę, by ktoś w tym światku potraktował go poważnie.