Rosnący strach PiS przed porażką Andrzeja Dudy w majowych wyborach prezydenckich sprawia, że część doradców sugeruje mu zagranie w kluczowym momencie kampanii prawdziwym jokerem: ustawą o emeryturach stażowych - przyznawanych po 35 latach pracy dla Polek i po 40 dla Polaków. Być może nawet bez limitu wieku. Wtedy na emerytury mogłyby przechodzić Polki tuż po pięćdziesiątce i mężczyźni mocno przed sześćdziesiątką. Aby jednak Duda mógł tym zagrać, rząd PiS musiałby zmienić politykę emerytalną, prowadzącą do zrównywania wszystkich świadczeń, z wyjątkiem uprzywilejowanych.
Wprawdzie projekt wprowadzenia emerytur stażowych już w Sejmie leży - 23 stycznia złożył go Władysław Kosiniak-Kamysz, jako wspólną inicjatywę ludowców i OPZZ - ale tylko ewentualna akcja Dudy, wspierana przez Solidarność, mogłaby zyskać w Sejmie większość - i wejść w życie.
Ogłoszone z tej okazji wielkie narodowe święto dałoby obecnemu prezydentowi pewną reelekcję, tak jak spełnienie obietnicy o przywróceniu wieku emerytalnego pomogło mu pięć lat temu wygrać z Bronisławem Komorowskim - przekonują zwolennicy zagrywki jokerem.
- Niby tak, ale kasa państwa jest już wyciśnięta, a będziemy ją dalej wyciskać, dając m.in. rodzinom 500 plus na wszystkie dzieci (40 mld złotych) i emerytom trzynastkę (10 mld zł). Emerytury stażowe kosztowałyby dodatkowo nawet 15 mld zł rocznie, a wzrost dochodów z uszczelnienia VAT spowolnił i w budżecie nie będzie takich pieniędzy - przyznają nieoficjalnie przedstawiciele resortów gospodarczych.
Analizy tej treści otrzymał pod koniec lutego sztab Andrzeja Dudy, więc na razie prezydent stażówek nie proponuje. Ale w rozmowach ze zniecierpliwionymi działaczami Solidarności (którym obiecał taką inicjatywę pięć lat temu) przyznaje, że byłoby to rozwiązanie sprawiedliwe. Dzisiaj osoby zaczynające kariery zawodowe późno, np. w wieku 26 lat, mają prawo przejść na emerytury w tym samym wieku, co ci, którzy pracują od wczesnej młodości. Nakłada się na to sporo wyjątków i przywilejów, np. górników oraz mundurowych, prokuratorów, sędziów. W efekcie przeciętny Polak pracuje tylko 33 lata, a przeciętna Polka - 30 (dla porównania: Szwed - 42 lata, a Czech - 36).
Wymagany do emerytury staż - 35/40 lat - na pierwszy rzut oka nie stanowiłby więc wyłomu w systemie. W rzeczywistości jednak byłby - jako się rzekło - bardzo kosztowny dla budżetu. Zarazem, jak alarmują eksperci kluczowych organizacji gospodarczych, osłabiłby spowalniającą polską gospodarkę: z rynku pracy znikłoby w krótkim czasie 400 tysięcy doświadczonych pracowników.
Z drugiej strony związkowcy zwracają uwagę, że mimo utyskiwań pracodawców na brak pracowników, Polacy powyżej 55. roku życia mają wciąż problemy ze znalezieniem sensownej roboty, zwłaszcza poza metropoliami. Dlatego tak dużo wyniszczonych lub zmęczonych wieloletnią robotą ludzi liczy na to, iż Andrzej Duda jednak wyciągnie jokera - i pozwoli im przejść wcześniej na garnuszek ZUS.
Stażówki sprawiedliwe, ale…
W większości krajów Europy wiek emerytalny kobiet i mężczyzn jest identyczny i wynosi 67 lat, a w Holandii, Irlandii i Wielkiej Brytanii trwa nawet jego podwyższanie. W 2011 r. rząd PO i PSL też zaczął zrównywać i podnosić wiek emerytalny do 67 lat - u kobiet cały proces miał trwać aż 40 lat (czyli do 67. roku życia pracowałyby dopiero te urodzone już w wolnej Polsce), u mężczyzn 20 - ale PiS, po dojściu do władzy w 2015 r., skasował tę reformę, przywracając poprzedni wiek: 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn.
Ten wiek emerytalny wprowadzono po II wojnie światowej, gdy przeciętny Polak żył 55 lat, a przeciętna Polka 61; dziś jest to odpowiednio - 74 i 82, co oznacza nie lada wyzwanie dla systemu ubezpieczeń: trzeba zabezpieczyć wypłaty dla milionów ludzi żyjących o dwie dekady dłużej niż kiedyś.
Obniżenie wieku było spełnieniem wyborczej obietnicy Andrzeja Dudy - w dużej mierze dzięki temu kandydat PiS wygrał w 2015 r. z ówczesnym prezydentem. Eksperci wprawdzie uznali ten krok za sprzeczny z trendami demograficznymi (Polska ma najszybciej starzejące się społeczeństwo w Europie) i groźny dla gospodarki, ale z punktu widzenia taktyki wyborczej mistrzowski: ludzie w wieku okołoemerytalnym, zagrożeni w poprzednich latach bezrobociem, poczuli się bezpieczniej. I są do dziś wdzięczni Dudzie - oraz PiS.
Efekt wdzięczności mógłby zadziałać także teraz: jak wskazuje część sztabowców Dudy, emeryturami stażowymi interesują się żywo nie tylko osoby, które mogłoby od razu skorzystać z nowych uprawnień (czyli wspominane 400 tys. osób), ale wszyscy Polacy po pięćdziesiątce. A tych jest kilka milionów! Ta grupa może zdecydować o wyniku wyborów - zwłaszcza że w większości chodzi do urn.
Zdają sobie z tego sprawę sztabowcy Kosiniaka-Kamysza i dlatego ten 23 stycznia wraz z OPZZ skierował do Sejmu projekt zakładający możliwość uzyskania emerytury po 35 latach opłaconych składek dla kobiet i po 40 latach dla mężczyzn, przy minimalnym wieku odpowiednio 55 i 60 lat. - Jest to docenienie tych, którzy odprowadzają składki i ciężko pracują. Istotą jest prawo wyboru, czy ktoś jest w stanie dalej pracować, czy chce skorzystać z prawa do emerytury - podkreśla lider PSL.
Politycy PiS i sztabowcy Dudy odpowiadają na to, że „pan Kosiniak zasłynął dotąd z podwyższenia wieku emerytalnego przez rząd PO-PSL, którego był członkiem”. Rzecznik „S”, Marek Lewandowski, przypomina, że po wygraniu poprzedniej kampanii, w 2015 r., Andrzej Duda skierował do Sejmu projekt ustawy o przywróceniu dawnego wieku emerytalnego - z jednoczesnym wprowadzeniem emerytur stażowych w wariancie 35/40.
- Stażówki trafiły jednak w parlamencie na opór części zjednoczonej prawicy, głównie Jarosława Gowina i Jadwigi Emilewicz, i ostatecznie wypadły z projektu - przypomina Lewandowski. Mimo to Solidarność, na zasadzie mniejszego zła, poparła taki okrojony projekt.
- Założyliśmy, że do stażówek wrócimy, gdy zaistnieją odpowiednie okoliczności - tłumaczy rzecznik „S”. Dodaje, że „prezydent Duda nigdy nie przestał popierać tego pomysłu”. Problemem są jedynie „okoliczności”: w obecnym Sejmie w klubie PiS wzmocnili się „ludzie Gowina”, czyli przeciwnicy stażówek, utrzymujący, że to rozwiązanie uderzyłoby w gospodarkę.
Mimo to nic nie jest wykluczone. Nawet to, że joker Dudy przebije kartę Kosiniaka-Kamysza i OPZZ: nie będzie w nim zapisanego wymogu osiągnięcia minimalnego wieku (55 u kobiet i 60 lat u mężczyzn). Oznaczałoby to, że prawo do przejścia na emerytury przysługiwałoby kobietom tuż po pięćdziesiątce (część kobiet pracuje od 16. roku życia) i o pięć lat starszym mężczyznom. Związkowcy chcą, by kobietom do stażu pracy wliczało się urlopy macierzyńskie.
- To będzie prawo, a nie obowiązek. Ale musimy dać wybór tym, którzy długo pracowali. Wielu Polaków po pięćdziesiątce jest wyniszczonych pracą. Jak przejdą na emerytury za późno, to całe stare lata przechorują - przekonuje Lewandowski.
Takie same argumenty przedstawiają Kosiniak-Kamysz i działacze OPZZ. Ci ostatni przypominają, że swój projekt stażówek (pod którym podpisało się 700 tys. obywateli) przedstawiali dwóm rządom PO i PSL oraz dwóm rządom PiS. Apele wysłali i do premiera Mateusza Morawieckiego, i do poprzedniej minister pracy, a zarazem szefowej Rady Dialogu Społecznego Elżbiety Rafalskiej. Bez odzewu.
Dokładnie rok temu OPZZ przekazał projekt prezydentowi Dudzie - „z prośbą o wsparcie”. Wciąż czeka na reakcję.
Sztuczka z wypłatą „od rządu i prezydenta”
Prawdziwym powodem tego, że PiS i Duda nie palą się do wprowadzenia emerytur stażowych jest to, że rząd musiałby dokonać wyboru: albo stażówki, albo trzynastki dla emerytów. Tymczasem trzynastki stały się w ostatnich wyborach potężną bronią PiS. Mają w sobie moc nie tylko zdobywania, ale i uzależniania elektoratu od władzy.
Obowiązuje przekaz, że żaden poprzedni rząd nie dawał seniorom i rencistom takich prezentów. Kolejne decyzje w sprawie trzynastek są przedstawiane jako epokowe wydarzenia, z obowiązkową fetą w świetle reflektorów. Kulminacją prac nad tegoroczną trzynastką był podpis pod ustawą złożony przez Andrzeja Dudę. By obdarowani pamiętali, od kogo jest ten przelew. I kierowali się tym przy urnach wyborczych.
Jeśli ktoś kupuje ten przekaz i gotów jest się dać pokroić za hojny rząd, a jego przeciwników ma za wrogów narodu, może w tej chwili przestać czytać. Wszystkich pozostałych gorąco zachęcam, by wzięli kartkę i przeprowadzili kilka obliczeń na poziomie trzeciej klasy podstawówki.
W 2018 roku średnie wynagrodzenie w Polsce wzrosło o ponad 7 procent, w 2019 r. o kolejne 7 procent. Tak się składa, że ceny większości towarów oraz usług w koszyku wydatków przeciętnego polskiego emeryta rosły w tym okresie w identycznym tempie. Aby zatem emeryt nie biedniał, jego świadczenie powinno wzrosnąć w każdym roku o minimum 7 procent. Czyli ile?
Średnia emerytura w Polsce wynosiła w 2018 r. 2000 zł brutto, przy czym u kobiet było to 1500 zł, a u mężczyzn - 2500 zł. W przypadku pań świadczenie w 2018 r. winno zatem wzrosnąć o minimum 105 zł, a w przypadku panów - o 175. Faktyczny wzrost wyniósł u przeciętnej kobiety 44,70 zł, zaś u mężczyzny 74,50 zł (waloryzacja w marcu 2018 r. wyniosła 2,98 proc.). Można powiedzieć, że statystyczna emerytka była przez to przez cały 2018 rok o ponad 60 złotych miesięcznie „w plecy”, a statystyczny emeryt był stratny o ponad 100 zł miesięcznie.
Po kolejnej waloryzacji emerytur - w marcu 2019 r. o 2,86 proc., ale „nie mniej niż o 70 zł”- świadczenie przeciętnej Polki wzrosło o 70 złotych, natomiast przeciętnego Polaka - o niespełna 75 zł. Aby nadążyć za wzrostem cen w emeryckim koszyku, te podwyżki winny wynieść - odpowiednio - 115 i 185 zł. Statystyczna emerytka była zatem znowu stratna o 40 zł miesięcznie, a emeryt - o 110 zł, czyli jeszcze więcej niż w 2018 r. Łącznie przez te dwa lata straty skumulowały się w pokaźne kwoty: 1200 zł u pań i 2520 złotych u panów.
I teraz - uwaga! - wkracza „hojny PiS” i pod koniec roku 2019, przypadkowo przed wyborami, wypłaca wszystkim emerytom (i rencistom) po 1100 zł brutto. Po równo, niezależnie od wysokości świadczenia, a więc stażu pracy i wielkości środków wpłaconych do ZUS, KRUS i ubezpieczalni branżowych.
Zważmy, że ta kwota nie zrekompensowała strat z poprzednich dwóch lat nawet paniom dostającym dziś co miesiąc niewygórowane 1700 zł brutto (na koniec 2019 r. były wciąż 100 zł „w plecy”), a co dopiero panom z przeciętnym świadczeniem w wysokości 2700 zł brutto (ci byli ponad 1400 zł „w plecy”).
W 2020 roku wszystko odbywa się podobnie: od 1 marca emerytury i renty wzrosły o 3,56 proc., ale „nie mniej niż o 70 zł brutto”. To znowu nie rekompensuje wzrostu cen towarów i usług dominujących w koszyku przeciętnego emeryta. Statystyczna emerytka będzie co miesiąc o ponad 40 zł „w plecy”, a przeciętny emeryt - 85 zł „w plecy”.
PR-owskim sukcesem rządu PiS jest to, że niemal nikt tego nie liczy i nie patrzy na to w taki sposób. W przeciętnym emeryckim domu tematem jest to, że łaskawy rząd PiS wypłaci wszystkim trzynastkę w wysokości 1200 zł brutto.
Te 1200 zł podzielone na 12 miesięcy daje 100 zł brutto. Można by tę kwotę ludziom dać od marca w ramach uczciwej waloryzacji - o 7 procent. Miałoby to jednak dwa poważne minusy. Po pierwsze: kosztowałoby państwo znacznie więcej niż jednorazowa akcja, bo wzrost o 7 procent oznacza w przypadku wyższych emerytur podwyżkę o 200, 300, 400 zł, a nie marną stówkę. Po drugie: stówka miesięcznie OD ZUS lub KRUS jest mniej spektakularna niż jednorazowe 1200 zł OD RZĄDU I PREZYDENTA. Zwłaszcza kilka dni przed wyborami.
Skutki polityki PiS: Czy się stoi, czy się leży…
Może dziwić, że ludzie nabierają się na tak prymitywne sztuczki. Kluczem do sukcesu emerytalnego systemu PiS jest jednak jego… socjalistyczna urawniłowka. Przeciwko mieszanej (kwotowo-procentowej) waloryzacji oraz trzynastkom wypłacanym „po równo” próbują się buntować tylko ci, którzy pracowali najdłużej, np. 40 lub ponad 50 lat, i wpłacili do ZUS najwięcej składek. Ich świadczenia rosną bowiem najwolniej, wręcz symbolicznie, a przez to owi najbardziej w życiu zaharowani są dziś najbardziej stratni.
Nasz Czytelnik, który przepracował w krakowskiej hucie dokładnie 46 lat i przeszedł na emeryturę w wieku 66 lat, dostał w marcu 140 zł podwyżki, czyli niewiele więcej niż kobieta, która przez 20 lat wypracowała sobie ze składek niecałe 600 zł miesięcznie i w efekcie otrzymuje emeryturę minimalną. Od marca owa minimalna emerytura wynosi 1200 zł, wcześniej było to 1100 zł - a więc podwyżka wyniosła tu 100 zł. A kobieta, która przepracowała 35 lat i ma świadczenie 1800 zł, dostała podwyżkę w wysokości… 70 zł.
Na przełomie kwietnia i maja wszystkie wymienione wyżej osoby - i ta z 20-letnim stażem, i ta z 35-letnim, i nasz Czytelnik - dostaną po równo: 1200 zł trzynastki „od rządu i prezydenta”.
- Zdecydowanie to jest granda i rozbój na tych, którzy długo i ciężko harowali - uważa Czytelnik. Ale rozumie polityczne kalkulacje kryjące się za waloryzacją kwotowo-procentową: osób zainteresowanych „urawniłowką” jest więcej niż zwolenników wprowadzonej (teoretycznie) w 1999 r. zasady zdefiniowanej składki: „ile sobie wypracowałeś, tyle dostaniesz”.
Waloryzacje kwotowe nie są wynalazkiem PiS - uskuteczniał je już pierwszy rząd PO-PSL, ale w 2012 r. Trybunał Konstytucyjny uznał to za niezgodne z prawem. Czy system mieszany jest zgodny z ustawą zasadniczą? Tego zapewne nigdy się nie dowiemy. Jest bowiem mało prawdopodobne, by ktokolwiek zwrócił się z tą kwestią do obecnego TK i jeszcze mniej realne, by ów TK, z Julią Przyłębską, „odkryciem towarzyskim” Jarosława Kaczyńskiego, podważył sztandarowy program PiS.
Ów mieszany system prowadzi do coraz większego spłaszczenia emerytur. To oczywiste: te wyższe rosną ciągle wolniej niż najniższe. Urawniłowkę przyspiesza system trzynastek wypłacanych wedle znanej z PRL zasady: „Czy się stoi, czy się leży, 1200 się należy”.
System czternastek, który PiS chce uruchomić pod koniec 2021 roku, ma pójść w „urawniłowce” jeszcze dalej: przekaz w pełnej wysokości otrzymają jedynie ci, których miesięczne świadczenia nie przekraczają 2,9 tys. zł. Reszta dostanie zasiłek pomniejszony, zgodnie z zasadą „złotówka za złotówkę”. Czyli tak naprawdę zapłaci za świadczenia „ubogich”. Które w świetle jupiterów wypłaci ludowi hojny rząd.
Spłaszczanie wysokości świadczeń widać wyraźnie w tabelach ZUS, także regionalnych. O ile średnie zarobki w poszczególnych województwach mocno się różnią - na Mazowszu jest to 6,1 tys. zł, w Małopolsce 5,1 tys. zł, a w leżącym między nimi Świętokrzyskiem niespełna 4,3 tys. zł - to w wysokości emerytur różnic nie ma prawie wcale: na Mazowszu ZUS wypłaca przeciętnie niecałe 2,5 tys. zł, w Małopolsce 2,3 tys. zł, a w Świętokrzyskiem 2,2 tys. zł. Można się spodziewać, że polityka PiS doprowadzi w kilka lat do całkowitego wyrównania stawek - w imię dodawania „biednym”, ze szkodą dla „bogatych”. Problem w tym, że koszty życia w Warszawie czy Krakowie są znacznie wyższe niż w Kielcach - i to może być nie lada wyzwaniem dla emerytów w metropoliach…
Politycy PiS zdają się tym jednak nie przejmować, bo generalnie nie lubią metropolii (z wzajemnością), a dopieszczanie własnego elektoratu kosztem mieszkańców dużych miast leży w interesie partii rządzącej.