O prywatnym obszarze szczęścia mówi Elżbieta Rucińska-Kulesz, szef NFZ, lekarz zarządzający czteromiliardowym budżetem
„Ludzie są na tyle szczęśliwi, na ile sobie pozwolą” - ten cytat z Abrahama Lincolna zamieściła Pani ostatnio na swoim portalu społecznościowym. Na ile szczęścia Pani sobie pozwala?
Na dużo. W końcu to my budujemy wokół siebie pewien obszar szczęścia. Mój obszar szczęścia - a mówię bez zastanowienia - jest w domu. Z moją rodziną: czternastoletnią córką, mężem, tymi wszystkimi zwierzakami, które z nami żyją. W naszym domu mieszkają dwa koty - Pysio i Vivo, należące do mojej córy Ani i dwa psy - Gacek i Nocka.
Na zdjęciach widziałam też konia...
Koń Drops należy do przyjaciół, od szóstego roku życia Ania jeździ konno. Córka bardzo kocha zwierzęta, od dziecka tak było. Przygarnia wszystko, co się rusza. Ostatnio poszła po lekarstwa do apteki i... przyniosła kota. Przez lata mieliśmy już w domu wszystko, co się da, chomiki, koszatniczki... Ot, zwykła rodzina. Mam też ścisłe, niewielkie, od lat takie same, grono przyjaciół. Pewnie się niczym nie wyróżniam od innych ludzi.
A kariera?...
Kariera nie jest dla mnie wartością. Zresztą nawet nie wiem, jaka jest jej definicja. Dla mnie wartością jest człowiek.
Czy osiągnięciem kariery nie jest stanowisko dyrektora pomorskiego NFZ, pozwalające na zarządzanie czterema miliardami złotych, przeznaczonymi na leczenie w naszym województwie? To ogromne pieniądze.
Ma pani rację, to największy budżet na Pomorzu. Żaden szef pomorskiej firmy nie dysponuje taką kwotą. To jednak bardziej kwestia odpowiedzialności, niż zaszczytów.
Można spać spokojnie z poczuciem tak dużej odpowiedzialności?
Nie budzę się nocami. Mam doskonałych współpracowników, którzy mają ogromne doświadczenie, szacunek do prawa i publicznego pieniądza. Dzięki temu czuję się bezpieczna. Wielu z nich - prawie 300 osób - pracowało ze mną przed ośmioma laty, gdy pełniłam obowiązki dyrektora pomorskiego NFZ. Ich wiedza jest unikatowa, to „perły”. Dla nich warto rano wstać i przyjść do pracy. Mam zamiar tak pracować, aby zasłużyć na ich szacunek…A wracając do kariery - samo słowo kariera jest dla mnie trochę pejoratywne. Może to kwestia kojarzenia słów ,,kariera” i ,,karierowicz”… Chętniej nazwałabym więc to, co w tej chwili robię spełnieniem zawodowym. Pracą. Nie karierą.
Do pracy codziennie dojeżdża Pani ponad 20 kilometrów. Mieszkanie w Gdańsku byłoby bardziej wygodne...
Ależ ja nie lubię miasta! Miasto jest potrzebne, by pójść do teatru, zrobić zakupy, ale do mieszkania w mieście, w bloku się nie nadaję. Szukałam takiego miejsca w Żukowie, by to było puste pole. Choć dziś to moje pole już się industrializuje, mieszkanie w enklawie półwiejskiej bardzo sobie cenię. Tylko błoto na mojej ulicy, po którym chodzę wraz z moimi sąsiadami od 14 lat nieco mi dokucza, ale cóż, chyba Żukowo nie ma szczęścia do dobrego gospodarza gminy…
A sąsiedzi?
Większość sąsiadów na mojej ulicy stanowi dużą rodzinę, znamy się od bardzo dawna. Wokół mieszkają ich dzieci, wnuki. Moja córka Ania się z nimi wychowywała... Kiedy pracowałam w Żukowie jako lekarz, całą ulicę zamieszkiwali moi pacjenci.
I gdy przyszła choroba, stukali nocami do drzwi?
Do drzwi nie, ale telefonowali o różnych porach. Wiedzieli, że odbiorę. Niektórzy dzwonią do dzisiaj i są bardzo rozczarowani, gdy mówię, że nic nie mogę, bo ustawa nie pozwala na łączenie funkcji dyrektora NFZ z wykonywaniem zawodu lekarza. Żukowo jest niewielkim miastem, w którym prawie wszyscy się znają. Osobiście uważam, że jeśli gdziekolwiek lekarz rodzinny, pediatra, internista może poczuć się doceniony, to głównie w środowisku małomiasteczkowym i wiejskim. Znamy pacjenta z całym jego dobrodziejstwem, a on też nas lekarzy dobrze zna. To uczy, że każdy człowiek jest indywidualnością i ma swoją prawdę, której trzeba umieć spokojnie wysłuchać.
Miała Pani na to czas, na wysłuchanie chorych, przy obowiązującej w większości przychodni normie dziesięciu minut na wizytę pacjenta?
To kwestia organizacji pracy. Pracowałam na początku w przychodni w Żukowie, w której obowiązywały takie właśnie wyśrubowane normy. Bardzo mi się to nie podobało. W końcu przeniosłyśmy się z koleżankami do innej żukowskiej przychodni, w której miałyśmy czas na rozmowę z pacjentem.
Kiedy przechodziłam do nowego miejsca, pierwszy raz odczułam, co to znaczy, że pacjent idzie za lekarzem…
Dużo pacjentów przeszło za Panią?
Półtora tysiąca. Po zaledwie czterech latach pracy. Zaufanie ludzi zdobywa się długo, stracić je można w ułamku sekundy. Jako lekarzowi udało mi się je zachować i jestem z tego dumna.
Zanim została Pani lekarzem w Żukowie, była Pani...
Trzy razy dyrektorem szpitala, dwa lata dyrektorem ds. medycznych pomorskiego NFZ, potem pełniącą obowiązki dyrektora funduszu. Wcześniej, w 2002 r. byłam też zastępcą dyrektora departamentu polityki zdrowotnej w Ministerstwie Zdrowia. Niestety krótko, bo pracę w ministerstwie przerwał wypadek samochodowy. Spojrzenie śmierci w oczy wiele zmienia… Przynajmniej we mnie zmieniło ogromnie wiele.
Jak to jest, gdy po takich doświadczeniach zostaje się lekarzem rodzinnym w małym miasteczku? Trudno było?
Człowiek jest sumą doświadczeń. Gdyby dyshonorem dla lekarza było leczenie ludzi, powinien on natychmiast zmienić zawód. Za dużą wartość poczytuję sobie, że przez prawie 30 lat pracy zawodowej - mimo dekady, w której na wszystkich szczeblach polskiej ochrony zdrowia pełniłam funkcje zarządcze - zawsze bez problemów udawało mi się wracać do pełnienia zawodu lekarza. A to nie jest łatwe. Większość kolegów, którzy wybrali tę drugą drogę, nie wróciło do leczenia. A ja zawsze wiedziałam, że mam swój zawód, ten pierwszy najważniejszy - lekarz.
Reprezentując płatnika i lekarza, widzącego niewystarczające środki na leczenie chorych, stawała Pani nieraz po dwóch stronach barykady. Punkt widzenia zmieniał się w zależności od miejsca pracy?
Może to zabrzmi dziwnie, ale w zasadzie w każdym miejscu pracy jest tak samo. Wszędzie jestem lekarzem i nie ma w tym żadnej schizofrenii. Kształtuje mnie mój zawód i humanizm z niego płynący. Często powtarzam, że w życiu boję się dwóch rzeczy - sądu Bożego i krzywdy ludzkiej. I robię wszystko, co mogę, by do tej krzywdy nie dopuścić. Dlatego uważam, że niezależnie od stanowiska, zawsze trzeba widzieć pacjenta. Człowieka.
A nie algorytm i plany finansowe?
To też, ale za każdą wydaną złotówką stoi jakieś świadczenie medyczne. I ja o to świadczenie dla pacjenta walczę. Czasem, niestety, tak jest, że mamy pieniądze, a świadczenia nie możemy zrealizować. Zdaję sobie sprawę, że system cały czas się buduje, że mamy młodą gospodarkę, młodą demokrację. Jednak za wieloma dramatami stoi zwyczajna bezduszność urzędnicza. Tak sobie marzę, by każda osoba podejmująca decyzje, przekładająca papiery za biurkiem, musiała raz na jakiś czas spotkać się z chorym człowiekiem.
Rozmawiałam z lekarzami, którzy na pewnym etapie życia stali się pacjentami. Mówią, że było to dla nich bardzo ciężkim przeżyciem…
Nie bójmy się słowa trauma. Wiem, o czym oni mówią, ja też wiele razy byłam pacjentem. Teoretycznie, jako lekarzowi, powinno być mi łatwiej. Wiem, co się ze mną dzieje, znam kolegów-lekarzy. A jednak była to dla mnie trauma za każdym razem. Kiedy studiowałam medycynę, nie uczono nas, jak powinny wyglądać relacje lekarz-pacjent. Teraz na studiach medycznych są już takie zajęcia, ale nadal wszystko zależy od poziomu empatii w każdym z nas, lekarzy. I to w każdej ze specjalności - chirurga, anestezjologa, pediatry. A także w każdym innym zawodzie. Żadne okoliczności, historyczne, gospodarcze, życiowe, nas nie usprawiedliwią. Od bycia dobrym człowiekiem nie ma zwolnienia.
Gdyby nie była Pani lekarzem, to kim?
Pewnie prawnikiem. W prawie jest duża sfera wrażliwości i człowieka, któremu trzeba pomóc. Często bez wiedzy prawniczej nie jesteśmy w stanie wielu rzeczy przeforsować.
Czy jest jakaś granica, której Pani nigdy nie przekroczy?
Oczywiście, to granica prawa. Jestem legalistką.
A jeśli przestrzeganie prawa oznacza zgodę na krzywdę konkretnego człowieka?
To trzeba szukać rozwiązań. Nic nie jest tak beznadziejne, by nie można było próbować. Jednak zrobienie czegoś poza prawem nie wchodzi w rachubę. Reprezentuję pacjentów.
Pewnie chce Pani, by córka Ania też została lekarzem... A może prawnikiem?
Ania jest niesłychanie wrażliwą i zarazem niezależną osobą, ale póki co nie chce być lekarzem. Raczej weterynarzem, choć bierze pod uwagę także inne studia związane z biologią. Największy błąd to wymyślać dziecku zawód. Sama musi się odnaleźć, określić.
To jak jest z tym obszarem szczęścia?... Jest Pani szczęśliwa?...
Dziś tu i teraz jestem, oby tylko Opatrzność dała mi zdrowie.
Rozmawiała Dorota Abramowicz