Elżbieta Dzikowska: Nie trzeba wychodzić z domu, by podróżować
Wielkanoc miała spędzać w Bieszczadach, ale jest w domu Ernesta Hemingwaya. Na Key West, tam, gdzie rządzi stado sześciopalczastych kotów. Pisarz był zwariowany na ich punkcie. - Kupił im nawet krowę, by miały świeże mleko - opowiada Elżbieta Dzikowska, wybitna podróżniczka, dziennikarka, pisarka i wspaniała kobieta. Właśnie jest w USA. Zwiedza rezerwaty indiańskie, parki narodowe i muzea. To wyprawa do pamięci, filmów i zapisków, które złożą się w kolejny tom opowieści „Tam, gdzie byłam”.
Na początku zwykle jest plan. Może jakiś kupiony przedwcześnie bilet, bo przecież wtedy zwykle taniej. Tak, przedwcześnie. To słowo mówiące o czymś, co zrobiliśmy za wcześnie, za szybko nabiera dziś całkiem nowego znaczenia.
Na początku jest też przekonanie, że jak się to wszystko szczegółowo i dokładnie zorganizuje, to będzie tak, jak człowiek sobie to wymyślił. Nie warto być tak próżnym. - Trzy tygodnie temu miałam być w Omanie, ciekawe, co bym tam teraz robiła - śmieje się Elżbieta Dzikowska. A śmieje się szczerze, bo zbyt dużo widziała i przeżyła, by do takich wolt, które nagle, czasami bez żadnego uprzedzenia zmieniają losy ludzi i świata, nie podchodzić spokojnie. - Czy udałoby mi się wrócić? - zastanawia się, ale krótko się zastanawia, bo nie lubi tracić energii na roztrząsanie rzeczy, na które nie ma wpływu.
Nie wyjechała, została w swoim domu w Międzylesiu pod Warszawą razem z ofiarowanym jej - całkiem poza jakimś planem - czasem. Przeznacza go na książki. Pierwsza to kolejny tom subiektywnego przewodnika: „Polska znana i mniej znana”. - W pewnym momencie musiałam jednak przerwać pisanie, bo zabrakło mi tematów - przyznaje. - Żeby o czymś opowiedzieć, muszę zobaczyć, sfotografować, porozmawiać. Mam dziesięć rozdziałów, na kolejne przyjdzie czas później.
Został więc czas na wspomnienia.
Świat nie stoi w miejscu
Do wspomnień na razie łatwiej wracać, bo Elżbieta Dzikowska ma do nich pełną dokumentację. Tak powstaje trzeci tom cyklu „Tam, gdzie byłam”. Pierwszy zabierał czytelników do Meksyku, Ameryki Środkowej i na Karaiby, drugi opowiadał o Ameryce Południowej, teraz czas na Stany Zjednoczone, dzikie szlaki, które z Tonym Halikiem pokonywali przez siedem miesięcy kamperem. Właśnie podróżuje po bezdrożach, ogląda zabytki, indiańskie rezerwaty.
Pierwszy rozdział jest o Florydzie, a w nim między innymi dom Hemingwaya, w którym napisał „Komu bije dzwon”. - Mieszkał tam z 40 kotami sześciopalczastymi, niektóre towarzyszyły mu przy stole. Kupił im nawet krowę, by miały świeże mleko - opowiada. - Dziś urzędują tam koci potomkowie pierwszych mieszkańców. Są żywą kontynuacją tego, co było przed laty.
Do wspomnień wraca się na różne sposoby. Czasami nieświadomie, w snach, czasami bardzo precyzyjnie i z rozmysłem, zaglądając do notatek, zdjęć, oglądając filmy. - To pozwala mi poczuć klimat i emocje tamtych czasów - tłumaczy. Ale żeby nie zostać w przeszłości, Elżbieta Dzikowska uzupełnia tamten świat o rzeczy nowe. Aktualne informacje, dane, szczegóły, bo przecież świat nie stoi w miejscu. Nie czeka. - Przykładem na to, że nie da się zawsze wszystkiego zaplanować, jest jedna z moich historii. Pamiętam, kiedy byliśmy na Florydzie, mąż któregoś wieczora zaprosił mnie na koncert - opowiada. - A ja na nim dostałam ataku woreczka żółciowego. W czasie przerwy pogotowie zabrało mnie do kliniki. Zabieg odbył się kolejnego dnia (nie było wówczas szans na laparoskopię), następnego podano mi łososia na parze, a trzeciego wypisano. Jednym zaleceniem był codzienny spacer. Mąż więc co dwie godziny zatrzymywał się kamperem, abym mogła sobie przez te 15 minut pospacerować. Tego wymagał już nieistniejący wówczas woreczek - śmieje się. - Musieliśmy się dostosować do czegoś, czego już nie było.
Cel ważniejszy niż droga
Kiedyś powiedziała, że nie chce być przygwożdżona do jednego miejsca. To prawda; lubi zmiany, cieszą ją wyprawy tam, gdzie może coś nowego zobaczyć; cel zawsze jest ważniejszy niż droga. Ale lubi także powroty do miejsc, które zna i kocha, jak Bieszczady i jak dom. - Czasami nie trzeba nigdzie wychodzić, by podróżować - przekonuje.
W Międzylesiu ma swoje bezludne trasy, które przemierza codziennie, myśląc o tym, jak piękne są teraz bieszczadzkie połoniny albo Wyspa Wielkanocna. Marzenia to ludzka rzecz, dlaczego im się nie poddać? Dlaczego by nie planować kolejnych wypraw? - Jeśli mam wybór, to wybieram to, co lepsze, ale dostosowuję się do wszystkiego. Nie myślę o ograniczeniach, o tym, co mnie uwiera - podkreśla. - Mam tu dziś całkiem przyjazną przestrzeń, stacjonarny rowerek, na którym jeżdżę, oglądając sobie programy historyczne i przyrodnicze. Mam przyjaciół, którzy dzwonią, relacje wciąż istnieją, są bliskie. Mam plany. Życie jest krótkie, należy je wykorzystać jak najpełniej.
Szkoda każdego dnia, który mógłby zostać zmarnowany.
Powtarza, że nie jest retro, ale futuro. I ten, który myśli o przyszłości, o jutrze, w tym momencie wygrywa. - Tymczasem pokazuję moim czytelnikom, jak te podróże wyglądały w czasach, których może wielu z nich nie pamięta. Czasów, kiedy nie było łatwo kupić lotniczy bilet i polecieć, gdzie się zamarzy. Trzeba było mieć wszak zezwolenia, paszport i pieniądze. W pierwszą moją podróż do Meksyku statkiem handlowym o romantycznej nazwie „Transportowiec” wyruszyłam mając 180 dolarów na trzy miesiące. I udało mi się jak najlepiej te pieniądze wykorzystać - śmieje się.
Strach to grzech
A potem były wspólne wyprawy z Tonym Halikiem (żartował, że ma pieniądze, bo napada na dyliżanse). Pracował jako dziennikarz dla amerykańskiej stacji NBC i nieźle zarabiał, mogli więc przeznaczać pieniądze na to, by pokazywać Polakom świat. - Nikt nam nie płacił za te podróże, sami wymyślaliśmy trasy i filmowaliśmy miejsca, które dla większości rodaków był wówczas tak odległe i egzotyczne - wspomina. - Programy były nakręcane w naszej piwnicy, która stała się symbolicznym oknem na świat.
To okno trzeba w sobie pielęgnować. I trzeba też pielęgnować spokój, rozwijać się, patrzeć do przodu i nie bać się. - Oriana Fallacci mówiła, że strach to grzech, myślę identycznie - przyznaje Elżbieta Dzikowska. - Musimy iść do przodu, bo jeśli stajemy, to wcale nie zatrzymujemy się w miejscu, ale cofamy się.
Nikt mi życia nie załatwiał
Zawsze była dziewczynką, która chciała iść dalej. Choć przecież czasy były ciężkie, a ona musiała być od samego początku dojrzała. Sama decydować o sobie i sama wybierać. - Nikt mi życia nie załatwiał - mówi. Należała do odważnych. Kiedy w wieku 15 lat trafiła do więzienia za przynależność do organizacji antykomunistycznej Związek Ewolucjonistów Wolności, czuła się wolna. - To stan umysłu niezależny od tego, czy się jest zamkniętym, czy nie - mówi i dodaje, że nie boi się słowa później. - Wszystko, co złe też się kończy. I wtedy bardziej doceniamy to, co dobre.
Czekanie też może być inspirujące. Czekanie na Albanię, której nigdy nie widziała, czekanie, aż wszystko wróci do normy i będzie można planować kolejne podróże. - Jestem w czepku urodzona, a po babciach długowieczna - jedna żyła 92, druga 100 lat. Tak więc sporo przede mną - uśmiecha się.
A teraz godzi się z tym, że wszystko toczy się w innym rytmie. Potrafi się z nim doskonale zgrać. Dogadać. A święta? Też będą podróżą, choć tym razem nie w Bieszczady, które tak kocha. Będą podróżą do emocji, wspomnień, zdjęć. - Trzy razy Wielkanoc spędzałam na Wyspie Wielkanocnej, pierwszy raz w 1970 roku sama, potem z Tonym i jeszcze raz z przyjaciółmi. Pamiętam dobrze święcone, które najbogatszy człowiek na wyspie musiał urządzić dla wszystkich mieszkańców. Na rozgrzanych kamieniach pieczono głównie tuńczyka i rozdzielano go czekającym w kolejce. Ale to, co mam przed oczami, to księdza, który by tego tuńczyka poświęcić, przyjechał na białym koniu, w białej komży, mam to na zdjęciu - opowiada. - Czy świat nie jest wspaniały?