Mam! Wreszcie mam! Patent na to, jak zarobić, a się nie narobić. Z sympatii do Was i po starej znajomości prezentuję go za friko (nie licząc ceny gazety). Otóż należy oglądać roz¬mowy Tomasza Lisa z Adamem Michnikiem. Słuchać tego, co panowie wieszczą dla Polski i świata, a potem lecieć do bukmacherów postawić na dokładnie odwrotny scenariusz. Gdybym wpadł na to wcześniej, pisałbym ten felieton wprost z hamaku na Malediwach.
Pamiętacie, jak przed polskimi wyborami prezydenckimi redaktor Michnik wręcz się zaśmiewał, że Komorowski, aby przegrać, musiałby, cytuję: „przejechać po pijaku na pasach zakonnicę w ciąży”. Niczym niezrażony Lis przed wyborami w USA znów zaprosił proroka z Czerskiej do studia i razem perorowali, jak to mało prawdopodobny jest wyborczy sukces Trumpa, bo przecież sondaże, dojrzałość amerykańskiej demokracji i takie tam.
Hmm, jakie to następne wybory prezydenckie się kroją? Francuskie? To czekamy na nowe proroctwa redaktorów. Na brawurowe tezy w stylu, że prędzej Kukiz przerobi się na kobietę, Kaczyński kupi sobie rower, a Rydzyk płytę Marii Peszek, niż Marine Le Pen zostanie prezydentem Francji…
Wywiady Lisa z Michnikiem to ledwie dwa z tysięcy dowodów na to, że z reguły świetnie zorientowane elity straciły kontakt z Ziemią. Przestał już nawet działać wyborczy wabik „na celebrytę”. Toż Madonna czy Lady Gaga, wspierające tuż przed wyborami Hillary Clinton, nie tylko jej nie pomogły, ale jeszcze zaszkodziły. Jak Bronkowi Karolak. Bo to, co stało się w USA, a wcześniej w Wielkiej Brytanii i w Polsce, to jest prawdziwa rzeź elit - także kulturalnych. I nikt nie wie, czy ci nowi będą lepsi. To nieważne. Wystarczy, by byli nowi. Bo demokracja to jest taki ustrój, w którym obywatele raz na jakiś czas po prostu muszą wywrócić stolik. Czasem także na swoją zgubę.
Zwykle świetnie zorientowane klany polityczno-medialne straciły kontakt z Ziemią. Nie pomagają już nawet celebryci...
To może nie jest jeszcze tsunami, ale już nieźle spieniona i wpieniona fala. Zaczęło się od kryzysu finansowego w 2007 roku, za który mieli dostać po tyłkach jego sprawcy, czyli bankowe elity. Tymczasem, jak zwykle, dostały strzyżone przez nich owieczki, wyrzucane z domów branych na złodziejskie kredyty. Potem wkurzyła się młodzież, która po raz pierwszy od wielu dekad będzie biedniejsza od pokolenia rodziców. Miliony młodych pracowników haruje, by za śmieciowe wypłaty kupować śmieciowe jedzenie (w USA tylko bogacze jedzą zdrowo i są szczupli). Wkurza się przysłowiowy pucybut, który – jak wynika z badań – ma już tylko teoretyczne szanse, by zostać milionerem, a to był przecież najważniejszy element „amerykańskiego snu”.
Jest paradoksem, że trybunem tych pokrzywdzonych, wyautowanych, sfrustrowanych mas nie został jakiś brodaty lewicowiec w swetrze robionym na drutach, lecz ostentacyjnie bogaty biznesmen. Jeden z tych 50-80 dżentelmenów, którzy posiadają większość światowego majątku. To przeciwko takim gościom buntują się masy. Tymczasem w USA lud uwierzył, że gość, który uczynił swe życie bajką, to samo zrobi z Ameryką, która ma być teraz „znowu wielka”.
Co zrobi Donald Trump, kiedy wejdzie do Białego Domu? – pytają miliony na całym świecie. - Załamie się niską klasą wyposażenia - śmieją się za oceanem... Przy wszystkich obawach – kibicuję miliarderowi ze złotą grzywką. Odpowiada mi bowiem model, w którym doświadczony człowiek sukcesu, już po osiągnięciu szczytu, po ustawieniu siebie i licznej rodziny, idzie do polityki, by zostawić po sobie głębszy ślad. Trump kandydat wygadywał w kampanii rzeczy, za które nie sposób go szanować. Czy prezydent Trump da Ameryce i światu powód, by potraktować go poważnie? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że nie tylko Amerykanie, ale i Europejczycy powinni się o to modlić. Również Lis z Michnikiem.