Dziwny jest ten świat. Polowanie strażników miejskich
Z okna nowej siedziby redakcji „Dziennika” na Zabłociu obserwuję od paru dni ciekawe zjawisko. Po okolicy krąży auto Straży Miejskiej, wlepiającej mandaty za złe parkowanie łamiącym przepisy kierowcom.
Aż serce rośnie, gdy się patrzy na tych dzielnych funkcjonariuszy, narażających codziennie zdrowie w imieniu społeczeństwa. Mogliby co prawda w tym czasie karać właścicieli posesji za wszechobecny brud, ale kto by tam walczył z tą uroczą galicyjską przypadłością.
Można oczywiście twierdzić, że snujący się po chodnikach pył to jedno z głównych źródeł duszącego nas smogu, ale z drugiej strony Kraków to w końcu miasto szeroko rozumianej tradycji, a z tą się nie wojuje.
Pożartowaliśmy, a teraz na poważnie. Gdy widzę w swym pobliżu policjanta, czuję się lepiej, bo mimo różnych patologii zżerających tę służbę, wciąż (a może nawet coraz bardziej) kojarzy mi się ona z pracą na rzecz obywateli, z dbałością o ich bezpieczeństwo. Kiedy zaś widzę czarny mundur strażnika, odczuwam - niestety - niechęć.
Ta służba bowiem kojarzy mi się niemal wyłącznie z łupieniem kierowców po to, by w magistrackim budżecie pojawiły się kolejne dutki. Jest w tym zresztą jakaś perfidia: miasto nie dba, by w zabudowywanych chaotycznie dzielnicach znalazło się miejsce na parkingi, a potem ze swoich błędów w kształtowaniu przestrzeni - czerpie zyski w postaci mandatów.
Nie namawiam oczywiście do ignorowania znaków drogowych, niemniej to krążenie Straży w poszukiwaniu łupów wydaje mi się trochę niesmaczne. Niedawno rozmawiałem ze znajomą, która prowadzi gabinet w jednej z takich okolic, ale zastanawia się nad jego likwidacją, bo pacjenci nie mają gdzie stanąć przepisowo i płacą kary. Ech, Kraków...