Dziewczyny z Solidarności. Ich walka z komuną
Jak za walkę z komuną odwdzięczyła mi się III Rzeczpospolita? - Nijak - skarży się Jadwiga Chmielowska autorce książki „Dziewczyny z Solidarności” Annie Herbich.
- Nie zaliczono mi nawet do stażu pracy tych dziewięciu lat, kiedy uciekałam przed bezpieką - wylicza Chmielowska. - W efekcie dostaję nędzne tysiąc sto osiemdziesiąt złotych emerytury. A moi prześladowcy mają po kilkanaście tysięcy. Za to, że trzydzieści lat temu ich głównym zajęciem było wsadzanie takich jak ja do więzień. I maltretowanie na przesłuchaniach ludzi walczących o ludzką godność, o wolność i niepodległość dla naszego kraju.
Rzeczywiście, w wielu przypadkach próżno mówić o sprawiedliwości. Ćwierć wieku temu panowało przekonanie, że nagrodą dla ludzi Solidarności będzie odzyskanie przez Polskę niepodległości. Gdy będzie wolność - myślano - wszyscy uczciwi i porządni ludzie sobie poradzą. To było naiwne myślenie, bo jedni sobie poradzili, a inni nie. I ci drudzy zostali z wielką zadrą w sercu, czują się niedowartościowani, skrzywdzeni.
Olga Krzyżanowska, także jedna z bohaterek książki Anny Herbich, mówiła podczas promocji w ECS: „Zaraz po wygranych wyborach do sejmu kontraktowego i utworzeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego nie zrobiliśmy procesów oprawców z SB. Dlaczego tak się stało? Patrzyliśmy do przodu, chcieliśmy budować nową Polskę, uważaliśmy, że nie warto zajmować się esbekami, szkoda na to czasu. Dziś widzę, że to był błąd”.
Anna Herbich zebrała jedenaście życiorysów kobiet związanych z Solidarnością. Jedne panie są bardziej znane, inne - mniej, ale tak czy owak warto je przypomnieć, bo wszystkie walczyły o wolną Polskę. Olga Krzyżanowska, Jadwiga Staniszkis, Joanna Gwiazda czy Izabela Cywińska były wielokrotnie opisywane. Ale Janina Wehrstein, Beata Górczyńska-Szmytkowska, Izabella Lipniewicz, Joanna Wojciechowicz, Jadwiga Chmielowska, Elżbieta Regulska-Chlebowska, Hanna Grabińska - już nie. Autorka książki oddała głos bohaterkom, które wypowiadają się w pierwszej osobie, co nie zawsze daje dobry efekt.
Hanna Grabińska:
- Solidarność to był prawdziwy cud - mówi. - (…) Należałam do ludzi, którzy w 1980 roku dosłownie oszaleli na punkcie Solidarności. Rzucili się w wir działalności związkowej…
Tak, to rzeczywiście był cud, kto przeżył ten okres, ten wie. Hanna (zawód: nauczycielka angielskiego) współpracowała z księdzem Popiełuszką i rozprowadzała dary przychodzące z zagranicy. Po wprowadzeniu stanu wojennego aresztowana, przesiedziała kilka miesięcy, ale miała szczęście, bo została skazana na sześć miesięcy w zawieszeniu na trzy lata.
„Solidarności - pisze Hanna - poświęciłam dziewięć lat życia. Rozdawaniem darów zajmowałam się codziennie. To była moja praca - często żmudna i trudna. Wieczorami dosłownie padałam z nóg. Dlaczego więc to robiłam? To oczywiste. Dlatego, że czułam, że tak trzeba. Z tych dziewięciu lat została mi walizka wypchana listami z podziękowaniami od potrzebujących. I to jest dla mnie najlepszą zapłatą. Prawdziwa Solidarność skończyła się w 1989 roku. Całe szczęście, że nie musiałam patrzeć na jej upadek: 19 lipca 1989 roku - w dniu wyboru generała Jaruzelskiego na »prezydenta« - wyjechałam z kraju”.
W Londynie opiekowała się matką, wróciła w 1995 roku już po jej pogrzebie. Do tej pory przechowuje pamiątki z okresu Solidarności, wraca myślami do tamtych szalonych czasów: do księdza Jerzego, tirów wyładowanych paczkami, ubeckich rewizji, więziennej celi.
Nie mam wątpliwości, że było warto
- kończy optymistyczną konkluzją swoją historię.
Izabella Lipniewicz:
Izabellę (zawód: mikrobiolog) aresztowano 16 grudnia 1981 roku. Złapano ją z ulotkami na gdyńskiej ulicy. Sądzona była przez Sąd Marynarki Wojennej. Wyrok - trzy lata więzienia. I tak niewiele, bo Ewa Kubasiewicz dostała dziesięć lat.
Izabella właśnie rozwodziła się z mężem, więc ich małymi synkami zaopiekowała się jej mama.
- Rozłąka z dziećmi była najtrudniejsza do zniesienia - opowiada. - Moi synkowie nie rozumieli, co się stało. Dlaczego nie ma mamy. Straszy, trzyletni Andrzejek, wybiegł sam na ulicę, żeby mnie szukać. Gdy chłopcy poszli w odwiedziny do babci, to zaczęli przeszukiwać całe mieszkanie, bo myśleli, że się gdzieś schowałam.
- Siedziała z nami Ula z Łodzi - kontynuuje. - Jej mąż także przebywał w zakładzie karnym. W efekcie dwoje ich dzieci trafiło do domu dziecka. Gdy Ulę wypuszczono - oddano jej dzieci. Takiego szczęścia nie miała Nina z Gdańska. Jej dziecko zostało oddane do adopcji. Do dziś nie ma z nim kontaktu.
Po wyjściu z więzienia Izabella związała się z Solidarnością Walczącą.
Znowu walczyłam ze znienawidzoną komuną. Gdy chłopcy mnie zobaczyli, rzucili się na mnie, jeden złapał mnie za jedną nogę, drugi za drugą. A ja stałam oniemiała. Ależ oni wielcy. Jak urośli! … Wtedy zrozumiałam, co odebrało mi więzienie
- mówi.
- Czasami ludzie pytają mnie, po co mi to wszystko było? Dlaczego mając malutkie dzieci, zaangażowałam się w Solidarność. Bardzo dziwią mnie te pytania. Przecież robiłam to właśnie dla nich. Dla moich chłopców. Nie chciałam, żeby wyrastali w takiej samej beznadziei, w takiej samej szarości jak ja. Chciałam dla nich lepszej przyszłości - dodaje.
Beata Górczyńska-Szmytkowska:
Przygotowywała się do matury, gdy ją aresztowano. Chodziła do słynnej gdańskiej Topolówki, w której młodzież podkopywała sojusze, nadgryzała socjalizm, zadawała niedopuszczalne pytania o Katyń i pakt Ribbentrop-Mołotow. Drukowano Biuletyn Informacyjny Topolówki, kolportowano też inne samizdaty, a wyczynem największym, wręcz szalonym - jak wspomina Beata - było szkolne radio. Niestety, na skutek donosów agentów SB (jednym z nich był nauczyciel Janusz Molka) nastąpiła wpadka. Pewnego ranka esbecy wyciągnęli z łóżka zaspaną Beatę.
Szczególnie wredna była porucznik SB Jadwiga Kmicińska. Ordynarna i prostacka, znęcała się nad więźniarkami. Rodzice Beaty starali się o zwolnienie córki, ale dyrekcja liceum odmówiła poręczenia, za to biskup Tadeusz Gocłowski nie wahał się ani chwili. To jednak SB nie wystarczyło. W celi Beata siedziała ze złodziejką, spekulantką, bimbrowniczką oraz z kobietą, która zabiła męża. Po dłuższych zabiegach rodzicom łaskawie pozwolono dostarczyć córce podręczniki. Beata zaczęła się uczyć, ale matura i tak przepadła.
W wolnej Polsce Beata Górczyńska zapomniała o porucznik Kmicińskiej. Skończyła studia, wyszła za mąż za szkolnego kolegę, urodziła dwie córki. Pamięć wróciła, gdy otrzymała z IPN swoją teczkę. Wpisała hasło „Kmicińska” do internetowej wyszukiwarki i na ekranie komputera przeczytała informację, że była funkcjonariuszka SB „za wybitne zasługi w umacnianiu bezpieczeństwa i porządku publicznego” została w roku 1997 odznaczona przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski!
Wtedy się poznałyśmy. Napisałam o Beacie reportaż, który „Dziennik Bałtycki”, Beata wysłała go do Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Była przekonana, że gdy urzędnicy prezydenta dowiedzą się o tym skandalu, będą interweniować. Odpowiedź z kancelarii nadeszła, ale nie taka, jakiej się spodziewała. Zapewniono ją, że sprawa zostanie rozpatrzona. Po jakimś czasie nadeszło drugie pismo, że sprawa jest w toku. Beata miała zamiar napisać do prezydenta po raz kolejny, ale zdarzyła się katastrofa pod Smoleńskiem…
W 2013 roku Beata Szmytkowska otrzymała od prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Więc sprawiedliwości stało się zadość. Ale zdaniem Beaty elementarna sprawiedliwość wymaga odebrania odznaczenia Kmicińskiej.
Janina Wehrstein:
Tę opinię podziela Janina Wehrstein, którą także przesłuchiwała i poniżała porucznik Kmicińska.
Panią Janeczkę po raz pierwszy aresztowano w sierpniu 1982 roku. Esbecy wywalili drzwi, szli na pewniaka, wiedzieli, że jest u niej drukarnia. Na Kurkowej siedziała z dziewczynami z Solidarności, ale też z prostytutkami i złodziejkami. Jedna z kobiet handlowała kartkami żywnościowymi, inna zabiła męża w alkoholowym amoku. Narkomanka Basia już nie żyje, przedawkowała.
Janina Wehrstein uważa, że za kratami najgorszy był brak jakiegokolwiek zajęcia. Z życia w pośpiechu, wypełnionego przepisywaniem, drukowaniem, pomaganiem, zawiadamianiem, ostrzeganiem, dyskutowaniem nagle wpadało się w czarną dziurę. Nie dostawały ani książek, ani prasy, o telewizorze w ogóle nie było mowy. „Dajcie mi chociaż druty, będę robić swetry!” - prosiła. No i ten kibel niemal na środku celi, widoczny z każdego kąta. Zapachy rozchodzą się, wciskają do nosa. Przymusowe badania ginekologiczne. Lekarz nie zmienia rękawiczek.
Większość kolegów z Pracowni Konserwacji Zabytków była w porządku. Ale pewien pan, którego znała od piętnastu lat, doniósł, że ukradła maszynę do pisania i że przyłapał ją na działalności szpiegowskiej: wynosiła do domu plany zamku w Malborku. Z pracy oczywiście wyleciała.
- Nie boi się pan, że sytuacja może się zmienić? Stan wojenny kiedyś się skończy - spytała dyrektora, gdy wręczał jej wymówienie.
- Mnie się nic nie stanie, należę do partii - oznajmił.
- To jest dama nie do pokonania - mówił mi mecenas Jacek Taylor, obrońca Janiny Wehrstein, gdy pisałam o Janeczce reportaż. - Niesłychanie silna i odważna. Więziona ponad rok, ledwie wyszła z więzienia, rzuciła się znowu w wir pracy. Przede wszystkim pomagała. Z upoważnienia Lecha Wałęsy oraz Zofii i Zbigniewa Romaszewskich założyła w Gdańsku oddział Komisji Interwencyjnej Solidarności. Chodziła na rozprawy, zadymy, zbierała szczegółowe informacje o aresztowanych, bitych, prześladowanych.
Po raz drugi zamknięto Janinę Wehrstein w 1985 roku. Jeden z esbeków powitał ją słowami:
Jak ja was widzę, Wehrstein, to mi się chce rzygać…
Za drugim razem mimo wszystko było łatwiej. Wiadomo, czego można się spodziewać. Po roku ogłoszono amnestię i wyszła „na wolność”.
- Ważne jest, z jakiego domu się pochodzi - przekonuje Janina Wehrstein. - Ja pochodzę z tak zwanego dobrego domu, ojciec był inżynierem, zamożnym człowiekiem, właścicielem odlewni żelaza i metali w Stryju. Jesienią 1939 roku aresztowali go enkawudziści. Chcieli wymusić na nim uruchomienie fabryki broni dla Armii Czerwonej. Odmówił.
Dopiero w roku 1994 Janina Wehrstein znalazła jego nazwisko na tzw. ukraińskiej liście katyńskiej.
Polskę mam w genach
- mówi.
Joanna Gwiazda:
- Eksplozja radości, do której doszło w 1989 roku bardzo mnie zdziwiła - opowiada Annie Herbich. - Ludzie cieszyli się, że komuna padła. Ale ja tego w ogóle nie zauważyłam. To, co się stało to była tylko zmiana maski. Komunistom nie spadł włos z głowy, zachowali swoje wpływy i majątki. Przy Okrągłym Stole dogadali się z częścią opozycji, która zapewniła im nietykalność. Obok siebie siedzieli szef bezpieki i jej agent „Bolek”. I razem ustalili, jak zrobić społeczeństwo w konia...
Elżbieta Regulska-Chlebowska:
Opozycjonistka, anglistka, warszawianka, matka czterech córek mówi Annie Herbich:
- Jest rok 2016 i znowu czuję się potrzebna. Tak jak wtedy. Chodzę na marsze Komitetu Obrony Demokracji. Spotykam na nich przyjaciół z opozycji. Nie chcę pozwolić na to, by politycy zmarnowali nasz ogromny dorobek. To, co wywalczyliśmy. Demokrację łatwo zepsuć. Nie tylko u nas. Związek z Unią też może okazać się kruchy. A ja chcę, żeby moje dzieci żyły w bezpiecznej Europie.