Dziesięć lat po zawaleniu się hali MTK sąd wyda wyrok [LINIA CZASU]
Nie będę się bronił za wszelką cenę, ale chcę wiedzieć, gdzie był błąd, jeśli go zrobiłem - mówi Jacek J., projektant hali MTK, jeden z dziewięciu oskarżonych. 17 czerwca zapadnie wyrok.
Minęło dziesięć lat, a pan nadal nie wie, dlaczego doszło do tej katastrofy?
Nie wiem. Proces przed sądem nie dał mi odpowiedzi.
Pan nie ma sobie nic do zarzucenia?
Ależ mam. Po tej hali życie się skończyło nie tylko dla 65 ofiar. To jest straszne żyć ze świadomością, że brało się udział w czymś, co skończyło się taką tragedią. Ta świadomość niszczy wszystko.
Do katastrofy budowlanej w 2006 roku ile obiektów powstało w Polsce na podstawie pana projektów?
Około 80. Nie wiem dokładnie, bo całość dokumentacji wciąż ma prokuratura. Byłem współwłaścicielem trzech firm, które otrzymały te zlecenia i we wszystkich projektach brałem udział.
Stoją te budowle?
Oczywiście. Po 2006 roku wszystkie zostały sprawdzone. I słusznie. Kontrole wykazały, że nie ma żadnych kłopotów z tymi budynkami, a to są duże obiekty, supermarkety, centra logistyczne. Największy z nich ma dach o powierzchni 8 ha. Nie powiem, gdzie się znajduje, bo nie chcę stygmatyzować właścicieli.
Prokurator napisał w akcie oskarżenia, że halę Międzynarodowych Targów Katowickich projektował człowiek po liceum ogólnokształcącym, bez zawodu. To o panu.
Moje wykształcenie nie jest przedmiotem oskarżenia.
Jest, bo projektował pan nie posiadając uprawnień budowlanych. Jak można zaprojektować cokolwiek „bez zawodu”. Gdzie się pan uczył budownictwa?
Na Politechnice Śląskiej, przez pięć lat. Zostałem relegowany z uczelni w 1982 roku, po strajkach. Formalnie wyrzucono mnie za nieobecności na zajęciach. Ale to nie ma nic do rzeczy. Chce pani grać na emocjach, że zostałem skrzywdzony?
Chcę tylko zrozumieć, dlaczego projektował pan bez uprawnień, wiedząc, że łamie prawo albo próbuje je obejść?
Nigdy nie działałem bezprawnie i zawsze w zespole o składzie zgodnym z prawem budowlanym. Doświadczenia nabywałem pracując w firmie, która zaprojektowała trzy duże osiedla na Śląsku. Potem założyłem własne firmy i zatrudniałem 17 projektantów. Dobierałem sobie współpracowników, którzy projektowali, a ja z nimi. Najczęściej byłem autorem koncepcji, inni na tej podstawie dokonywali obliczeń, opracowywali rysunki. Projektowanie jest pracą grupową. Jest też osoba, która pracę tej grupy sprawdza.
Z projektem hali MTK został pan sam przed sądem. Osoba, która podpisała się pod nim, została wyłączona z procesu z powodu choroby, a inżynier, który sprawdzał projekt - zmarł.
Biorę odpowiedzialność na siebie, bo z kim mam się nią podzielić? Odpowiedzialność powinna spaść na tego, kto nadzorował pracę, a to były moje firmy.
Pod projektem hali MTK podpisał się Szczepan K., inżynier z uprawnieniami. Jaki był między panami podział ról przy tej pracy?
Ze Szczepanem K. włożyliśmy w projekt hali MTK mniej więcej tyle samo pracy. Dolna część całkowicie jest jego i innych, którzy z nim wtedy współpracowali, bo ja w konstrukcjach z żelbetem raczej nie brałem udziału. Dach zaprojektowaliśmy wspólnie i z pozostałymi pracownikami. Trzeba było wykonać kilkaset rysunków. Ani jeden nie jest mój. Stworzyłem model obliczeniowy, z którego korzystali pozostali inżynierowie i osoba sprawdzająca projekt. Specjalnie wzięliśmy do tego inżyniera z zewnątrz, żeby uniknąć ewentualnej pomyłki.
Spoglądało na projekt hali MTK kilkanaście osób i nikt nie zauważył, że może coś w tych rozwiązaniach nie jest w porządku?
Skąd pani wie, że coś nie jest w porządku? Bo biegli tak mówią? Nie zgadzam się z ich opinią. Cały model obliczeniowy, który służył przy konstruowaniu tej hali, jest dostępny na płycie w prokuraturze, wraz z programem, ale biegli w ogóle po niego nie sięgnęli. Wiem to od nich. Zrobili swój własny model obliczeniowy, który nie odpowiada rzeczywistemu - co sami przyznali. To są dwa różne modele i w każdym z nich występuje zupełnie inny układ sił.
Na podstawie opinii tych biegłych prokurator zarzucił panu błędy w „zakresie konstrukcji stalowych podpór ramowych”?
Tak, bo biegli uznali, że dystrybucja sił wewnętrznych następuje w węzłach pomiędzy słupem i dźwigarem, więc słupy były za słabe. A w moim modelu koncentracja sił następowała w środkowej części dźwigarów głównych, nie obejmując słupów. Różnica jest zasadnicza.
Biegli nie mogli wziąć do analizy pana modelu obliczeniowego?
Mogli, ale nie wzięli, bo chyba nie umieli go otworzyć.
Bez wątpienia z tą halą od początku były kłopoty, co wynika też z dokumentów spółki MTK. Zimą 2000 roku, w trakcie jej budowy, pod ciężarem śniegu ugięła się konstrukcja nośna. Może jednak trzeba było ją wzmocnić? Naukowcy sugerowali wówczas, że inwestor powinien zlecić przeprojektowanie dachu.
Nie ma konstrukcji, która się nie ugina. Ławka, na której siedzimy, też się ugina, w zależności od sztywności elementów, z których została zbudowana. W 2000 roku konstrukcja hali ugięła się o 12,5 cm, a norma polska ugięcia dla dźwigarów głównych wynosiła 17 cm, co oznacza, że konstrukcja ugięła się w stanach bezpiecznych. Po odśnieżeniu wróciła do stanu pierwotnego, czyli pracowała w stanie sprężystym. W 2000 roku nie wystąpiło żadne przesilenie tej konstrukcji.
Jednak z powodu tych ugięć prokuratorskie zarzuty ma pan i przedstawiciele firmy, która halę budowała. Wiedząc o ugięciu, budowali dalej, nie zweryfikowali projektu.
Nadano temu ugięciu znaczenie pejoratywne, inkryminowano to zdarzenie, a tam się wtedy nic nie stało.
Dwa lata później, gdy konstrukcja nośna znów się ugięła, też się nic nie stało? Biegli mówią, że najlepiej, gdyby wtedy halę rozebrano.
Biegli nie wykazali, na podstawie wyliczeń, że obiekt nie nadawał się do eksploatacji. Tak sobie powiedzieli. W 2002 roku na dachu hali było od 70 cm do 3 m śniegu. I dach się nie zawalił, choć powinno być tego śniegu 29 cm. Pękło kilka śrub, drugorzędnych. Wtedy wzmocniono konstrukcję. Nie brałem w tym udziału, Szczepan K. zaprojektował zmiany. Powołano rzeczoznawcę budowlanego, który powiedział, co trzeba zrobić i zalecenia zostały wykonane.
Prokurator oskarżył i tego rzeczoznawcę, bo „nie ustalił rzeczywistej przyczyny awarii dachu”, zaniżonych obliczeń obciążeniowych.
To jest bardzo dobry rzeczoznawca, zaprojektował wiele budowli.
Pana zdaniem, co się stało?
Z operatu geodezyjnego, który został sporządzony po katastrofie, wynika, że słupy, które stały w odległości prawie 50 m, rozeszły się u posadowienia o 6,5 cm. To znaczy, że nastąpiło rozpełzanie gruntu ze względu na szkody górnicze, których miało nie być.
Szkody górnicze w tym regionie chyba nie są zaskoczeniem?
Przed budową Okręgowy Urząd Górniczy wydał oficjalnie opinię, że na terenie MTK nie występuje rozpełzanie czy spełzanie gruntu. Nie zostało to więc uwzględnione przy projektowaniu. Jak słupy oddaliły się od siebie o 6,5 cm, dźwigar, który dotąd miał swobodę przesuwu w lewo i w prawo, stracił tę możliwość. Hala zaczęła pracować w innym schemacie statycznym, niż zakładał projekt. Na to nałożyło się ciężkie obciążenie dachu lodem i śniegiem. Gdyby nie było tego rozsunięcia gruntu, prawdopodobnie nic by się nie stało. Dach wytrzymałby obciążenie jak w 2002 roku.
Skąd tak gruba, 20-centymetrowa warstwa lodu na dachu tej hali?
Nie działało odwodnienie. Świadkowie mówią, że rury były niedrożne. Rury spustowe znajdowały się wewnątrz hali, żeby nie zamarzały. Skoro zamarzły, to znaczy, że wewnątrz była ujemna temperatura i nagle została podniesiona do 28 stopni. Dolna warstwa lodu prawdopodobnie zaczęła się topić, masy śniegu przesuwać w jedno miejsce. Tak przypuszczam, bo biegli w ogóle nie zajęli się tym tematem.
Prokurator mówi, że przyjął pan błędną prognozę obciążenia dachu śniegiem, współczynnik 0,8, a powinien być tam współczynnik „empiryczny”, dwukrotnie większy. Co znaczy w tym wypadku - „empiryczny”?
Empiryczny, czyli wyciągnięty z doświadczenia, ale z jakiego doświadczenia? Według biegłych, z doświadczenia w dniu katastrofy. Norma polska nie przewidywała wówczas większego współczynnika kształtu dachu niż 0,8.
To prawda, że śledczy przyszli po pana do przychodni lekarskiej?
Już tam na mnie czekali całą grupą i z długą bronią. Zadzwonili, niezgodnie z prawdą, że mama miała wypadek, mam przyjechać, stan ciężki. Byłem w szoku, jak na mnie wyskoczyli. Ani nie uciekałem, ani się nie ukrywałem. Wystarczyło mnie wezwać, sam bym przyszedł. Moimi firmami zajął się syndyk. Wydał już wszystkie pieniądze, ok. 2 mln zł. Za zgodą sądu sprzedał np. roczne auto za 3,5 tys. zł. Czego nie sprzedał, zostało wyszabrowane.
Chce pan wyprzeć ze świadomości tę halę?
Nie da się jej wyprzeć i nie za bardzo da się z tym żyć.
Prokurator żąda dla pana 10 lat...
Zdarzyła się straszna rzecz, co nie znaczy, jak powiedziała pani prokurator, że zawinił człowiek. To był zbieg okoliczności trudnych do przewidzenia.