Dzień bez bólu, to największe marzenie Beaty, na którą spadł samobójca
Przeżyć jeden dzień bez bólu. To największe marzenie Beaty Jałochy, krakowskiej fizjoterapeutki, na którą sześć lat temu spadł samobójca. Wyskoczył z siódmego piętra, zginął na miejscu. Beata ma przerwany rdzeń kręgowy, jest sparaliżowana. Czasem myśli, że to na nią czekało. Musiało się wydarzyć. Jakby było przesądzone.
Bo to, że Beata Jałocha znalazła się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze - było zbiegiem różnych dziwnych okoliczności. Na przykład:
- spotkanie, na które jechała, przełożyła z poprzedniego dnia;
- zapomniała notesu, w którym miała zapisany adres pacjentki;
- rozładowała jej się bateria telefonu, nie mogła więc do niej zadzwonić;
- po tym, jak wróciła do domu, żeby podładować telefon, musiała przeparkować auto.
Był słoneczny, piękny poranek. Sobota.
Skok po śmierć
Czasem pracowała w soboty, w niedziele. Kiedy czuła, że jest komuś potrzebna, nie zastanawiała się, jaki jest dzień tygodnia. Tego dnia też miała poumawianych pacjentów. Wcześniej była rehabilitować inną osobę.
Niczego nie przeczuwała.
Beata przyjechała na miejsce. Mając dzwonek od domofonu na wyciągnięcie ręki, uświadomiła sobie, że nie pamięta dokładnego adresu. Nie miała przy sobie notesu, rozładował jej się telefon. Wróciła więc do domu, doładowała komórkę, poinformowała pacjentkę o opóźnieniu. Po raz drugi podjechała na jej osiedle, zaparkowała. A potem coś ją tknęło, że zrobiła to w niewłaściwym miejscu. Przeparkowała samochód.
Te minuty też okazały się decydujące.
Kiedy Beata szła do budynku, z siódmego piętra spadł na nią mężczyzna, samobójca. Zginął na miejscu. Ją w ciężkim stanie zabrało pogotowie. Miała połamane żebra, zmiażdżoną nogę i przerwany rdzeń kręgowy.
Pierwszych 24 godzin nie pamięta, mimo że cały czas była przytomna.
- Musiały zadziałać mechanizmy obronne - opowiada. - Moje pierwsze wspomnienia dotyczą kolejnego dnia. Myślałam jednak, że to wciąż dzień wypadku. Jestem fizjoterapeutą. Wiedziałam, jakie są procedury w przypadku pacjentów z urazem rdzenia kręgowego. W takich sytuacjach uciekający czas działa na niekorzyść, należy jak najszybciej odbarczyć rdzeń kręgowy pacjenta. Leżałam świadoma tego, że ten czas mija, a ja nie jestem operowana.
Nie będzie jak dawniej
Lekarze podjęli decyzję, że Beata będzie operowana w dwóch etapach. Ponieważ zachodziło ryzyko amputacji, w pierwszej kolejności operowano nogę. Dopiero trzy dni później lekarze zoperowali kręgosłup.
- Dla pacjenta, który ma świadomość, jak szybko powinna być przeprowadzona taka operacja, jest to kompletnie niezrozumiałe. Musiałam się jednak podporządkować, byłam bezradna. Zresztą poziom bólu, jaki odczuwałam, był po prostu niewyobrażalny. Pamiętam słowa lekarza, że dobrze, że nic nie czuję od pasa w dół, bo gdybym czuła, to on nie wiedziałby, co mi podać. Jakiekolwiek lekarstwo przeciwbólowe byłoby za słabe - mówi Beata.
Leżenie przez kilka dni ze zmiażdżoną nogą i połamanym kręgosłupem to niewyobrażalna trauma. A do tego świadomość, że teraz nic już nie będzie takie, jak dawniej.
- Powoli docierało do mnie, że nie będę mogła wrócić do zawodu - mówi. - Stawiałam sobie pytanie, jak będę dalej żyć? I nie znajdowałam odpowiedzi. Kiedy wypadek zabiera to, na czym życie, przede wszystkim, było oparte, chyba jest najtrudniej.
W dniu wypadku Beata miała 28 lat. Była na początku drogi zawodowej. Praca dawała jej satysfakcję, bo dzięki niej osoby po wypadkach i chorobach wracały do sprawności. Teraz sama wymagała specjalistycznej opieki i rehabilitacji. Ponadto dzień po dniu Beata musiała bardzo mocno przebijać się przez ból, który od wypadku nieustannie jej towarzyszył.
- Z bólem żyję do dziś - mówi. - To coś, z czym sobie kompletnie nie radzę. Myślałam, że moje cierpienie się zmniejszy, ale to jest taki poziom, który po prostu nie pozwala normalnie funkcjonować. Cały czas mi towarzyszy. A najtrudniejsze jest to, że nie można od tego odpocząć.
Tryb zadaniowy
Beata jest osobą, która lubi mieć wszystko pod kontrolą. Poukładane. Przewidziane. Zaplanowane.
- Wypadek sprawił, że nagle zderzyłam się ze ścianą - mówi. - Mój organizm kompletnie sobie z tym nie radził. Objawiało się to na przykład problemami ze snem czy dreszczami, które wynikały ze zdenerwowania. To typowe objawy psychosomatyczne, wywołane tą mocno stresującą sytuacją. Uraz rdzenia kręgowego to stan przewlekły. Cały czas w tym się jest. Stąd udogodnienia dla osób niepełnosprawnych. Nic nie bierze się bez powodu. To nie jest tylko kwestia wózka czy kul. Dlatego miejsce dla niepełnosprawnych musi być wolne, bo te osoby inaczej funkcjonują społecznie, psychicznie, emocjonalnie. Kiedy patrzymy na osobę nie w pełni sprawną, pewnych rzeczy nie widać. Ja też nie miałam świadomości, a przecież pracowałam z pacjentami - dodaje Beata.
Po wypadku kobieta od razu zdała sobie sprawę z tego, co oznacza przerwany rdzeń kręgowy. I od razu włączyła tryb zadaniowy.
- Pamiętam, że kiedy wyszedł lekarz, który przekazał mi informację o moim stanie, wzięłam telefon i zadzwoniłam do wszystkich moich pacjentów. Poinformowałam ich, że jestem w szpitalu i że będzie to dłuższy pobyt. Nie chciałam ich niepotrzebnie stresować, dlatego przekazałam tylko to, co konieczne. Pamiętam też, że zadzwoniłam do klubu fitness, w którym prowadziłam zajęcia i załatwiłam sobie zastępstwo. W takich momentach człowiek działa automatycznie. Stwierdziłam, że muszę się skupić na tym, co mogę zrobić i iść do przodu, jak najdalej od tej trudnej sytuacji. Ale takich chwil, które mnie łamały, miałam bardzo dużo - mówi Beata.
Odwaga
Początkowo prowadziła ze sobą długie dyskusje. Myślała: zacznę dbać o siebie i będę normalnie się ubierać. Ale zaraz przychodziła refleksja: po co, przecież moje ciało nie działa. Potem było pytanie: komu to potrzebne? Odpowiedź: zrobię to dla siebie. I od razu kontra: przecież to bez sensu. Szukała więc jakichś pretekstów. A życie je podsuwało.
Najpierw był konkurs miss Polski na wózku, w którym Beata zajęła drugie miejsce, a potem także konkurs międzynarodowy. Później ktoś jej zaproponował skok ze spadochronem. Podjęła wyzwanie.
- Skoczyłam rok po wypadku, chociaż muszę przyznać, że mało w tym było rozsądku. Pojechałam, nie mówiąc nic nikomu - wspomina z uśmiechem Beata. - Sprawdziłam wszystko dokładnie. Kiedy otwiera się czasza spadochronu, jest moment szarpnięcia. Mocno go odczułam. Towarzyszyła nam telewizja, wszystko było nagrywane. I pamiętam, że kiedy wylądowaliśmy, zapytano mnie, jak się czuję. Z zaciśniętymi zębami powiedziałam, że było super, ale tak naprawdę byłam mocno wstrząśnięta tym, co się wydarzyło w trakcie lotu, kiedy kręciliśmy się w powietrzu jak w kołowrotku - opowiada.
Dziś Beata cieszy się, że odważyła się na różne rzeczy, bo to pozwalało jej przejść przez kolejne etapy choroby. Przez blokady, które automatycznie pojawiały się w jej głowie.
- Człowiek zdrowy może tego nie zrozumieć, ale towarzyszyły mi bardzo mocne obawy, pojawiały się różne emocje. Wiedziałam, że nikt za mnie tego nie zrobi, więc sama przez to szłam. I wynajdywałam sobie sytuacje, które pozwoliłyby mi się przełamać - mówi Beata.
Postawić na siebie
Bliscy Beaty bardzo mocno przeżyli jej wypadek.
- Potrafię ich zrozumieć, bo są takie emocje, z którymi człowiek sobie nie radzi - mówi Beata. - Moja mama była cały czas przy mnie. Bardzo to wszystko odczuła, podupadając na zdrowiu. Potem leżała w tym samym szpitalu, dwa piętra niżej. Jako pierwsi w nowej sytuacji odnaleźli się moja siostra i mój były chłopak. Byli przy mnie. Najtrudniej było mężczyznom z mojej rodziny: bratu i tacie. Pierwszego dnia po wypadku wszyscy do mnie przyjechali. Po raz kolejny tata był w stanie przyjechać dopiero po czterech miesiącach. Brat w ogóle nie dał rady. Zobaczyliśmy się dopiero po pół roku. Trudno o tym mówić… - dodaje cicho.
Beata nie wraca myślami do tego dnia sprzed sześciu lat. Wychodzi założenia, że nie warto rozpamiętywać zdarzeń, z którymi nie można nic zrobić. Czy to mechanizm ochronny? Możliwe. Wspomnienia są dla niej wciąż zbyt trudne, by dopuścić je do siebie. Odcięła się także od myśli dotyczących mężczyzny, który odebrał sobie życie, a przy okazji zrujnował przyszłość Beaty. Nigdy też nie próbowała zdobywać informacji na jego temat.
- Tam też doszło do tragedii. Przecież nie popełniamy samobójstwa z dnia na dzień i bez powodu - mówi Beata.
I po chwili dodaje: Po wypadku musiałam postawić na siebie. Wydaje mi się to normalne i naturalne. W tym wszystkim broniłam mojego ja, żeby móc żyć dalej.
Kiedy dziś patrzę na Beatę, widzę pogodną, silną osobę, która niezależnie od tego, co ją spotkało, stara się patrzeć pozytywnie na rzeczywistość. Mimo niepełnosprawności. Wózka. Bólu.
- Wiedziałam, że muszę oswajać niepełnosprawność - mówi Beata. - Krążyłam po sieci, zaglądałam, szperałam i szukałam czegoś, co mi pomoże. Jeszcze w szpitalu obejrzałam reality show ze Stanów Zjednoczonych o dziewczynach na wózkach. Kiedy zobaczyłam, co one robią, pomyślałam, że ja też tak mogę - dodaje.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyła światełko w tunelu, które utwierdziło ją w przekonaniu, że z tym można żyć. Wcześniej nie była tego pewna. Bo skąd? Chociaż pracowała z pacjentami po różnych urazach, nigdy nie zastanawiała się, jak wygląda ich życie, jak sobie radzą, z czym się zderzają. Nie było na to czasu. I bardzo chciała znaleźć swój sposób „na życie po”.
Przejście na drugą stronę
Niegdyś aktywna kobieta - oprócz fizjoterapii była instruktorką fitness - musiała zmierzyć się z tym, że ciało nie jest już tak sprawne, inaczej reaguje i wygląda.
Nagle z fizjoterapeuty, który pomagał innym, stała się pacjentką.
Takie przejście na drugą stronę było dla niej niezwykle trudne. Jednak w głowie Beaty nigdy nie pojawiała się myśl: dlaczego ja?
Mówi, że nie jest to żadna poza, którą przyjęła, ale - świadoma decyzja. Bo kiedy nie ma się na coś wpływu, nie warto z tym walczyć.
- Czekanie rodzi frustrację. Nie mogłam więc czekać, aż coś się samo wydarzy w moim życiu - mówi Beata. - Nigdy nie prosiłam o pomoc, zawsze myślałam, że sobie poradzę. Zresztą w moim zawodzie tak trzeba. Wielokrotnie przekonywałam pacjentów, że choćby nie wiem, co się działo, to rozwiązanie musi się znaleźć. I że znajdziemy je. Razem - stwierdza.
Wiele miesięcy musiało upłynąć, zanim mogła usiąść albo samodzielnie położyć się na boku. Nie miała już złudzeń, wiedziała, że nie będzie chodzić.
- Powrót do sprawności fizycznej i bycie samodzielną były dla mnie kluczowe - mówi. - Nie mam na myśli tego, że odzyskam czucie, jestem realistką. Jednak zawsze liczyłam na to, że ból ustąpi, a tymczasem on się nie zmniejsza. Wciąż mi towarzyszy. Mam słaby organizm. Myślałam, że on sobie lepiej z tym poradzi. Tak się nie stało i jestem na niego taka zła - wyznaje.
Trudne są powodowane bólem zmiany samopoczucia. W jednej chwili Beata planuje, by za moment zadać sobie pytanie, czy wystarczy jej sił. Ból ją determinuje.
- Kiedy widzimy efekty starań, wiemy, że idziemy w dobrym kierunku - mówi Beata. - A jak dbasz i jest gorzej, albo tak samo, to już brakuje pomysłów na to, co robić. Przez całe życie szłam utartym schematem: co trzeba, jak należy, w czym się sprawdzę. Ale tak naprawdę mało kierowałam się emocjami: czy jestem szczęśliwa, czy to jest to, co chciałabym robić. Dopiero teraz zaczynam zauważać, że kluczem są emocje. To, co najmocniej stłumiłam. Wcale nie dałam sobie przestrzeni na to, by być emocjonalną. A teraz tego szukam. To będzie klucz do mojej dalszej drogi - dodaje.
Beata bardzo dobrze rozumie, czym jest niepełnosprawność. Jako fizjoterapeuta dotykała różnych sfer. Po wypadku wie jeszcze więcej.
- Gdybym dziś przyszła do pacjenta, wiedziałabym, o co go pytać. Mam dużo większą wrażliwość na drugiego człowieka. To wartość tego, przez co przeszłam - mówi. - Dawniej czułam się taka bezpieczna, wręcz nietykalna. Nigdy bym nie pomyślała, że będę musiała się z czymś takim zmierzyć. Może później, może kiedyś, ale nie teraz. Nie sądziłam, że życie jest takie kruche. Czułam, że ktoś mi coś zabrał. I to poczucie straty było bardzo duże. Miałam przecież pomysł na siebie. Plany. Pragnienia...
Z głową w chmurach
Bardzo często marzenia wypowiedziane na głos, szczególnie te śmiałe, spotykają się z falą krytyki i sceptycyzmu. Tak było też z Beatą. Kiedy powiedziała, że chce latać, nikt jej nie wierzył. Przecież jest niepełnosprawna. Jeździ na wózku. No to jak? Nie było jej łatwo, ale wytrwała w swoich dążeniach i nie reagowała na opinie innych. W ten sposób udało jej się spełnić marzenie o lotach szybowcem.
- Ja w nie uciekłam - opowiada Beata. - Zrobiłam piętnaście samodzielnych lotów szybowcem! Nigdy bym nawet nie pomyślała, że to możliwe. Szybowiec nie ma silnika, a to oznacza bycie ze sobą jeden na jeden. I jeszcze te moje obciążenia. A jednak dałam radę!- cieszy się kobieta.
Szybowanie to sport ekstremalny. Trzeba być odważnym, skupionym, szybko podejmować decyzje. Latanie szybowcem polega na wykonywaniu w powietrzu konkretnych zadań. A potem trzeba bezpiecznie wylądować.
- Szybowce to był mój taki pomysł po wypadku - mówi Beata. Pomyślałam, że kiedyś zamiast o wypadku, opowiem o lataniu, o tym, jak sięgać po swoje marzenia. Nie chciałabym być tylko kojarzona z tym, co spotkało mnie sześć lat temu. Szybowce są dla mnie metaforą tego, jak sobie z tym poradziłam. Sięgnęłam po coś naprawdę dużego, chciałam się z tym zmierzyć. Latałam niedawno w Międzybrodziu Żywieckim. To było niesamowicie przyjemne uczucie: lot w otoczeniu przyrody, wśród wody i zieleni. Miałam niesamowitą satysfakcję i czułam prawdziwe szczęście. Bardzo mnie tam ciągnie. Myślę, że to jest mój kierunek. Mało rozsądny, patrząc na to, jak żyję i z czym się mierzę. Latanie jest niezwykłe. To coś tak innego od tego, czym żyję na co dzień. Chciałabym się czymś cieszyć, ale nie czuję za dużo. Uśmiecham się trochę w odpowiedzi na uśmiech drugiego człowieka. Tymczasem lot sprawił, że poczułam się szczęśliwa.
Największe marzenie
- Jest wiele szans, które życie przynosi każdemu z nas - mówi Beata. - Także osobom niepełnosprawnym. Trzeba się odważyć i znaleźć w sobie siłę na to, by szukać. Bez względu na to, ile to będzie trwało. Może trwać całe życie. Nieważne. Człowiek jest ogromną wartością, zwłaszcza jego umiejętność podnoszenia się, próbowania, przeżywania życia jak najlepiej i dawania tych dobrych rzeczy - stwierdza.
To prawda. Nasze głowy powinny być przepełnione marzeniami, wyobrażeniami o przyszłości, nawet tej odległej, dzisiaj jeszcze nam niedostępnej. Nigdy nie pozbawiajmy się marzeń. To one nadają barwy szarej rzeczywistości. Beata o tym wie. A jej marzenia są bardzo zwyczajne.
- Chciałabym odnaleźć swoją zawodową przestrzeń, nawet niewielką. Dlatego studiuję podyplomowo zarządzanie w rehabilitacji. Mam nadzieję, że zdrowie pozwoli mi ukończyć studia. Marzę również o tym, by zrobić lot szybowcem w miejscu dla mnie nieosiągalnym, na przykład w Himalajach. Ale najbardziej chciałabym obudzić się któregoś dnia i nie czuć bólu.
Odpocząć od niego, odetchnąć. Moim największym marzeniem jest dzień bez bólu.