Dziel i rządź po persku. Jak ważna jest dla nas sytuacja w Iranie
Kiedy w 1968 roku Polską wstrząsnęły studenckie protesty przeciwko komunistycznej władzy, robotnicy się nie ruszyli. Kiedy w 1970 roku na ulice wyszli pracownicy zakładów Wybrzeża, żacy siedzieli w akademikach.
Trzeba było dopiero doświadczenia KOR-u oraz Sierpnia 1980, by obie odległe od siebie klasy społeczne znalazły wspólny język i wspólne cele, by potrafiły połączyć żądania ekonomiczne z politycznymi.
Dziś podobne problemy przeżywa Iran. Kiedy w 2009 roku na ulice Teheranu i innych wielkich miast wyszli studenci i miejscowa middle class, robotnicy fabryk siedzieli w domach, a wielu wręcz traktowało demonstrantów jak agentów Zachodu.
Dziś z powodu znacznych podwyżek zaprotestowali prości ludzie w mniejszych ośrodkach, zaś stolica pozostała w zasadzie bierna. Wielu jej mieszkańców ma też obawy, że tak naprawdę rozruchy podsycają mułłowie niechętni umiarkowanemu prezydentowi Rouhaniemu.
Jak jest naprawdę, ciężko powiedzieć, choć przeciwko ostatniej tezie świadczą masowo zrywane portrety ajatollahów, czego wcześniej na taką skalę nie było, gdyż Irańczycy bardziej chcieli reformować islamską republikę, niźli ją obalać. W każdym razie, sądząc po spadającej dynamice protestów i licznych kontrmanifestacjach zwolenników systemu, duchownym wciąż dość umiejętnie udaje się dzielić społeczeństwo na niechętne sobie kasty i rządzić według starej rzymskiej maksymy.
Sytuacja w ambitnym i bogatym w surowce Iranie jest kluczowa dla losów całego Bliskiego Wschodu, najbardziej zapalnego regionu na świecie. Słowem, ważna jest również dla nas, co niewielu polityków w Polsce rozumie.