Dzieciństwo spędzone na zesłaniu. Trauma zostaje na całe życie
Ciepło domu rodzinnego nagle zamienione na mróz Syberii, wywar z kapusty zamiast niedzielnego obiadu. Na dalekiej północy na każdym kroku czyhała śmierć. Tak zesłanym dzieciom kończyło się dzieciństwo.
Danuta Zbyszyńska mówi, że te lata zesłania na Syberię zdemolowały jej dzieciństwo i trwale zmieniły psychikę. Z radosnej pięciolatki uczyniło dziewczynkę zamkniętą w sobie, cokolwiek nieufną, niewiele mówiącą, bacznie obserwującą. Przez sześć lat pod Omskiem nauczyła się od dorosłych, by za wiele nie mówić, bo „wróg czuwa”, nie manifestować uczuć, bo mogą być źle odczytane. Tamten głód i wieczna niepewność jutra minęły, wyuczona powściągliwość pozostała na zawsze.
Teodozję Sajczuk nie tak bardzo boli ówczesny głód, od którego traciło się przytomność, nie chłód, szroniący ramy pryczy, na której spała, nie wszechobecne uszy NKWD. Najbardziej i do dziś boli, że Sybir zabił jej ojca. I wcale nie tam, w środku tajgi, ale na Wale Pomorskim.
Kiedy sołdaci weszli do rodzinnego domu Danusi w Boguchwale, nie zrobili na niej większego wrażenia. W końcu widywała ich często, od kiedy zajęli te tereny w 1939 roku. I niezmiennie bawiły ją te ich szpiczaste czapy z czerwoną gwiazdą, w których wyglądali jak przerośnięte, zmęczone życiem krasnoludy. Pięciolatka niewiele rozumiała z tego, co się wokół niej działo, nie rozumiała też, kiedy po wizycie tych szpiczastoczapych jej mama i dwie ciotki zaczęły w pośpiechu pakować w tobołki odzież i pościel z łóżek, trochę suchej żywności.
- Tylko babcia siedziała bez ruchu i podszedł do niej sołdat i powiedział: kak nie pajdiosz, tagda ja tebie ubiju - opowiada pani Danuta. - I zaczął babcię poszturchiwać kolbą karabinu. I wtedy chyba po raz pierwszy pomyślałam, że dzieje się coś niedobrego. Wszyscy się pakowali jak do długiej podróży, ja chciałam zabrać swoją ulubioną lalkę, wpadła jej pod jakiś mebel, położyłam się na podłodze, sięgnęłam, żeby wyciągnąć i wtedy sołdat bagnetem przyszpilił moja lalkę.
Stamtąd nie dało się uciec
Z wielodniowej podróży w bydlęcych wagonach kolejowych niewiele pamięta. Pamięta, że była żeliwna „koza” w wagonie i gotowana na niej woda z roztopionego śniegu, godziny martwej ciszy w przepełnionym wagonie, albo fala zbiorowej modlitwy. Po tygodniach trafili do pasionka, gdzieś w omskim obwodzie, do baraków zbitych z sosnowych bali i pod „opiekę” NKWD. Dorosłych zagnano do ścinania drzew i zbierania żywicy, za co dostawali po 40 dkg chleba na dobę. Tych, którzy nie pracowali, sowiecka władza ludowa wyceniła na 20 dkg.
- Niewielu enkawudzistów nas pilnowało, nie było sensu, stamtąd nie dało się uciec - ocenia dziś.
Co nie znaczy, że byli niewidzialni, wiadomo było, że wieczorami podsłuchują pod oknami baraków. Mała Danusia była świadkiem, jak do ich izby weszło trzech, odczytali rozkaz, że na skutek odmowy przyjęcia obywatelstwa radzieckiego jej mamę wysyłano do więzienia. I tam spędziła trzy miesiące, Danusia została z babcią, dziadkiem i dwiema młodszymi siostrami matki.
- Mama nie wróciła o własnych siłach, przyniesiono ją. Długo nie była w stanie się poruszać. Wielu wysłanych do więzienia „za odmowę” nigdy nie wróciło. Dlaczego odmawiali sowieckiego obywatelstwa? Bo taka zgoda była nie do pomyślenia! I żadne tam bohaterstwo, to było zupełnie naturalne
- wspomina pani Danuta.
Nie „wszystkie Ruskie” były złe. W obozie była też garstka zesłanych obywateli Rosji Sowieckiej.
- Oni odnosili się do Polaków z sympatią i współczuciem - zapewnia pani Danuta. - A dyrektor szpitala, kiedy zapadłam na tyfus, potajemnie przynosił mi z domu zupę. I pamiętam sytuację, kiedy przewozili nas saniami na stację kolejową w Charkowie, mieszkańcy miast rzucali nam gorące kołacze. Wyciągnęłam ręce spod pierzyny, żeby jednego złapać. I wtedy przechodząca obok kobieta ściągnęła z rąk swojego dziecka rękawiczki i rzuciła je ma moje sanie. Nawet się nie odwróciła, szybko poszła, żeby strażnicy tego nie zauważyli.
Potem było sześć lat mrozu, głodu i beznadziei. Niektórzy wierzyli, że kiedyś wrócą do domu, niektórzy pogodzili się, że zostaną tu na zawsze. Końca tej gehenny nie doczekała ani babcia, ani ciocia Marysia, obie zmarły na tamtej wrogiej ziemi. Pani Danuta przekonana jest, że ciocia Marysia nie wytrzymała nie kończących się przesłuchań, podczas których enkawudziści próbowali ją zmusić, by donosiła na rodzinę i sąsiadów. Bo zesłańcy trzymali się razem, jakby wspólny wróg rzeczywiście jednoczył.
I nagle poczuli mniejszą presję strażników obozowych, ich samych jakby nagle ubyło, prawie ustały przesłuchania i inwigilacja. Potem dowiedzieli się o porozumieniu Sikorski - Majski i wtedy wielu polskich mężczyzn opuściło obóz, by pójść do armii Andersa. A ci, którzy do Andersa nie zdążyli, zaciągali się potem do Berlinga. Nikt ich tu nie informował o świecie, o przesuwającym się na zachód froncie wojennym, o kapitulacji Niemiec też dowiedzieli się z opóźnieniem. Pozwolono im wracać do Polski, znów tygodnie w bydlęcych wagonach, ale już radośniejsze, choć wracając w 1946 roku, nie mieli pojęcia, że już do innej Polski wracają.
- Przez wiele następnych lat czułam się jak trędowata - wspomina pani Danuta. - Nikt mi wśród znajomych nie wypominał, że spędziłam parę lat na Syberii, ale odczuwało się, jakby zesłańcy byli „tymi gorszymi”, szeptana propaganda piętnowała nas, powszechnie uważano, że jak nas zesłano, to „nie za darmo”. Dlatego poza najbliższą rodziną o doświadczeniach syberyjskich przez dziesiątki lat nie rozmawiało się z nikim.
Moje kości nie zostaną na Syberii
Teodozja Sajczuk skończyła pierwszą klasę podstawówki, kiedy po nich przyszli w 1940 roku. I wcześniej nie czuli się w pełni bezpiecznie w Weteranówce na Wołyniu, gdzie jej ojciec za „Virtuti Militari” dostał majątek.
- Wydawało mi się, że podróż bydlęcymi wagonami nigdy się nie skończy, a kiedy się skończyła, to z Irkucka jeszcze 600 kilometrów ciężarówkami, a potem jeszcze 13 kilometrów zaprzęgami w głąb tajgi - opowiada.
Dwanaście rodzin w jednym baraku. W czterech ścianach zbitych z sosnowych bali wszyscy wszystkim pomagali. Jednak „pierwsza pomoc” należała się rodzinie, zebrane ukradkiem w tajdze pierwsze wiosenne jagody i skradziona brukiew - rodzinie, dopiero potem można było myśleć o bliźnich. U pani Teodozji jeszcze nie było tak źle: ojciec, matka, starsza siostra i ona dawali radę. Prawdziwe dramaty dotyczyły tych rodzin, w których było dużo dzieci. A te jeść chciały, jedzenia zdobyć nie potrafiły, a racje żywnościowe głodowe. Najsłabsi umierali z głodu, choroby i od 50-stopniowego mrozu.
Ojciec Teodozji nie wytrzymał.
- W 1943 roku był już mocno schorowany, powiedział, że i tak tego nie przeżyje, nie chce, żeby jego kości walały się po Syberii, poszedł do armii Berlinga. Zginął w walce o Wał Pomorski, potem dowiedziałam się, że dowódcy posłali jego oddział wprost pod lufy Niemców. To była rzeź
- tłumaczy tatę.
Układ Sikorski - Majski i tu rozluźnił dyscyplinę, zesłańców już nie traktowano jak wroga klasowego. A jeśli nawet, wróg mógł wracać do swojego kraju. Wtedy objawił się pobłogosławiony przez władzę komunistyczną Związek Patriotów Polskich, który organizował powroty zesłańców do Polski. Nie dla wszystkich i nie od razu, rodzina pani Teodozji najpierw trafiła do sowchozu pod Saratowem. Tu było o niebo lepiej, niż w głębi tajgi. Dziś mówi, że „zawszeć to bliżej Europy było”. Dostatku trudno było oczekiwać, ale łatwiej było się wymigać od śmierci z niedożywienia. Siostrę pani Teodozji zagnano do pasania owiec, ona i jej mama doglądały fermy kurzej.
- Można było ukraść jajo - wspomina i wydaje się, że tamten smak kurzego jajka, to najbardziej intensywne wspomnienie z dzieciństwa. - Owszem, była wzajemna pomoc, ale i trochę zawiści też. Na mamę doniesiono, że jajka kradnie, że cała nasza rodzina zażera się jajkami. Śledztwo było i kłopoty.
A doniósł na nich jeden z „naszych”, sąsiad, zesłaniec. Pani Teodozja mówi, że nie narodowość czyni człowiekiem, bo Polak doniósł, a Rosjanka dała jej skórkę ze słoniny. Rarytas, który uszczęśliwił ją na cały dzień.
Pamięta, jak z Weteranówki uciekali przed UPA. Ojciec pojechał do Zbaraża szukać mieszkania, resztę rodziny ukrywał Ukrainiec Mychajło. Przed Ukraińcami ukrywał. A kiedy w Zbarażu przyszło po nich NKWD, to nie szukali w ciemno, bo to Ukrainka ich wydała, choć była zamężna z Polakiem.
W sowchozie pod Saratowem było o niebo lepiej niż w tajdze, ale chcieli wracać do ojczyzny. Związek Patriotów Polskich tak załatwił, że wylądowali we Wrocławiu, bo przecież na Wołyń nie mogli wrócić, bo Wołyń w 1946 to już nie była Polska.
- We Wrocławiu proponowano nam mieszkanie, nawet dom, gospodarstwo, mama powiedziała, że udało im się uciec z obcej ziemi, to nie będzie się zadomawiać na innej obcej ziemi, chce wracać do Rzeszowa - opowiada pani Teodozja. - Powiedziano jej, że jak nazbiera chętnych na jeden wagon pasażerów, to taki wagon doczepią do pociągu na wschód. To mama nazbierała. Dopiero w Rzeszowie poczuliśmy się u siebie.
I ona, i pani Danuta podkreślają, że te sześć lat, to był koszmar nie dzieciństwo, że takie wspomnienia pozostają na zawsze. I nie wiadomo, co gorsze: wspomnienia, czy to, że przez dziesiątki następnych lat niebezpiecznie było o nich mówić.