Synowie wyrzucają z domu niepełnosprawną matkę i nieletnią siostrę. - Będziemy się tułać, bo nie mamy dokąd pójść - płacze pani Zofia z Augustowa.
Nie potrafi zrozumieć, jak to możliwe, że dzieci zgotowały jej taki los. Gdzie popełniła błąd? Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dorośli, wykształceni ludzie chcą zniszczyć swoją matkę, nie przyznają się do przyrodniej siostry, a srebrniki przesłoniły im cały świat.- Nie takie wartości im wpajałam - mówi pani Zofia (imię zmienione). - Chciałam, by byli uczciwi. Uczyłam ich szacunku do pracy i ludzi. A oni idą złą drogą. Budują swoją przyszłość na krzywdzie.
Ocierając płynące po policzkach łzy dodaje, że niedawno zapytała jednego z synów, co powie swoim dzieciom, gdy będą dopytywały o babcię.
- Powiem im, że nie żyjesz - miał odparować bez namysłu.
Przyszła bez posagu
Pani Zofia ma 43 lata. Spracowane dłonie, zapłakane oczy i czworo dzieci. Najmłodsza, dziewczynka uczy się w gimnazjum. A trzej synowie są już dorośli. Ukończyli studia, pracują. Podobno mają własne mieszkania, a jeden właśnie planuje podróż dookoła świata.
- Jestem z nich dumna, to bardzo zdolne dzieci - mówi pani Zofia. - Ale martwię się, bo ktoś źle im doradza?
43-latka pochodzi z niewielkiej, mazurskiej wsi. Wyszła za mąż bardzo młodo, ledwo skończyła osiemnaście lat. Szybko, po pół roku znajomości. Po prostu, zakochała się i uznała, że nie ma na co czekać. Poślubiła nieco starszego, pochodzącego z podaugustowskiej wsi mężczyznę.
- Teściowa nigdy mnie nie akceptowała - wspomina. - Dwa dni po ślubie wypaliła prosto w twarz: gdyby nie ty, to wziąłby lepszą. Przeszkadzało jej, że nie mam majątku. Pamiętam, jak kilka miesięcy po ślubie wysłała mnie do rodziców po wiano. Pojechałam do rodzinnej wsi, usiadłam obok drogi, na polu z burakami i zaczęłam płakać. Wiedziałam, że nie dostanę ani grosza, bo rodzicom się nie przelewało. Ojciec zauważył łzy, radził, bym wróciła do domu. Mówił: córeńko, jak ci źle, nie cierp. Nie warto. Ale nie zgodziłam się, byłam w ciąży. Chciałam, by dziecko miało ojca.
Niedługo po tym młodzi zdecydowali, że wyniosą się na swoje. Postanowili wybudować dom w Augustowie. Tam mąż pani Zofii miał działkę. Kawałek dobrze położonego, niemal w centrum miasta pola.
- Harowaliśmy całymi dniami, od świtu do nocy - wspomina. -W ciąży, z brzuchem powyżej nosa dźwigałam taczki z piaskiem i kopałam rowy, by do budynku podłączyć wodociąg. Sąsiedzi tylko łapali się za głowy.
Ale praca przynosiła efekty. Przenieśli się na swoje, prowadzili sieć sklepów, pomnażali majątek. Doczekali się trzech synów i... problemów. Pani Zofii siadł kręgosłup. Nie miała siły chodzić, poddała się operacji. Później kilku kolejnym. Mówi, że nikt wtedy nie myślał o formalnościach. - Przez głowę mi nie przeszło, by dopisać się do majątku - dodaje. - Dla mnie ważniejszy był dach nad głową, niż wpis w księdze wieczystej.
Pierwszy cios dostała od życia siedem lat po ślubie. Któregoś dnia mąż położył się spać i już nie wstał. Lekarze stwierdzili, że miał udar. Została z trójką małych dzieci. Synowie mieli wtedy od czterech do sześciu lat.
- Łatwo nie było - wspomina. - Nawet nie chodzi o pieniądze, ale o wychowanie dzieci. Dorastali, bywali nieposłuszni. Biznes też zaczął się sypać.
Pracowała u szwagierki, ale krótko. Bo zaraz po tym, jak została wdową, rodzina męża wymyśliła, że powinna przygarnąć pod swój dach teściową. Skąd taki plan, trudno powiedzieć. Fakt, że gdy nie zgodziła się na „lokatorkę”, straciła posadę.
Ojciec komuś powiedział
Pół roku później krewni zmarłego przypomnieli sobie, że pozostawił on ustny testament. W obecności kilku osób miał deklarować, że cały majątek chce podarować synom. Sprawa trafiła do sądu w Augustowie, ale ten nie dał wiary świadkom.
- Sędzia mówił, że to niemożliwe, by trzydziestoparoletni, zdrowy mężczyzna rozporządzał swoim majątkiem - dodaje rozmówczyni. - Takimi sprawami zajmują się raczej ludzie starsi, albo zmagający się z chorobami.
Rodzina jednak nie ustępowała i zaskarżyła wyrok do „okręgówki”. A ten sąd uznał ustną wolę. Pani Zofia mówi, że nie sprzeciwiała się temu, nie walczyła z dziećmi. Bo po co? Przecież i tak pracowała z myślą o nich.
- Majątku do grobu nie zabiorę - dodaje. - Chciałam, by kiedyś podzieliły się nim dzieci.
Gdy chłopcy dorastali, w ich wychowanie zaczęli włączać się wujkowie i dziadkowie. Twierdzą, że inaczej nie mogli postąpić, ponieważ pani Zofia źle nieletnich traktowała. Za przewinienia wymierzała potworne kary. Zdarzało się, że dzieci siedziały w piwnicy, albo na polu. Bez jedzenia. Kobieta mówi, że to krewni buntowali synów przeciwko niej. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Nastolatkowie lekceważyli matkę, traktowali ją źle. Np., gdy jeden z synów dostał list pochwalny ze szkoły, to zaniósł go cioci. Pani Zofia przyznaje, że bolało. Ale robiła dobrą minę do złej gry. Wspierała dzieci, jak mogła. Uczyła ich szacunku do obcych, pracy i pomagała rozwijać pasje.
- Najstarszy chciał tańczyć, więc płaciłam za lekcje - pokazuje zdjęcie w białej ramce. - Jeździł na konkursy, zdobywał medale. Boże, jak on pięknie prezentował się na parkiecie. Byłam i jestem z niego bardzo dumna.
A gdy skoczył do wody i uszkodził kręgosłup, walczyła jak lwica, by stanął na nogi. Miejscowi lekarze nie dawali nadziei. Poruszyła więc niebo i ziemię, by zajęli się nim specjaliści z Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie. I udało się uciec przed inwalidzkim wózkiem.
- Niedawno usłyszałam, że leczyłam go wyłącznie po to, by dostać odszkodowanie - szlocha. -Nie mogłam uwierzyć, że tak myśli. Nie wiem jak to możliwe, że pieniądze przesłoniły im świat.
W międzyczasie młoda wdowa próbowała ułożyć sobie życie od nowa. Wyszła kolejny raz za mąż, urodziła córkę. Dziś ma ona piętnaście lat. Bracia ją ignorują. Na ulicy traktują jak powietrze, a w sądzie niedawno mówili, że nie mają siostry. Dziewczyna jest półsierotą, bo kilka miesięcy temu zmarł jej ojciec. Nie dostaje ani grosza renty.
- Walczymy o świadczenie, ale to daleka i trudna droga - dodaje pani Zofia. - Mężowi zabrakło osiemnastu miesięcy stażu pracy, by córce należała się renta rodzinna.
Póki co, żyją z tej, którą z uwagi na zły stan zdrowia dostaje pani Zofia. Mają 540 złotych miesięcznie.
- Czasem brakuje na chleb - nie kryje kobieta. - Ale radzimy sobie. Ręki po pomoc nie wyciągam.
Wyrzucili na bruk
Synowie ukończyli studia, dorośli, wynieśli się do innych miast. Dwaj, bo najmłodszy pozostał w grodzie nad Nettą. Wyprowadził się z domu, bo poszło o dziewczynę.
- Chcieli mieszkać bez ślubu, nie zgodziłam się - tłumaczy pani Zofia. - Zaproponowałam, że najpierw urządzimy wesele. Nie chciał. Trzasnął drzwiami i tyle go widziałam. Podobno niedawno stanął na ślubnym kobiercu. Błogosławiła go babcia.
Do drzwi rodzinnego domu panowie zapukali dwa lata temu i kazali wyprowadzić się matce. Sugerowali, że może przenieść się do mieszkania, które sobie kupią, ale odmówiła.
- Za miesiąc, dwa wyrzuciliby mnie na ulicę i nie miałabym nic do powiedzenia - tłumaczy. Panowie wystąpili do sądu o eksmisję matki, a ona też złożyła dwa wnioski: o zniesienie współwłasności i podział majątku. To spowodowało, że sprawa eksmisyjna „wisiała” niemal dwa lata.
- Chcieliśmy jak najszybciej ją zakończyć - mówi reprezentujący kobietę adwokat Stefan Bagan. - Ale strona przeciwna, w mojej ocenie, miała odmienne intencje.
Podobno zgłaszała wnioski, które utrudniały postępowanie. Jednocześnie bombardowała sąd pismami, by jak najszybciej zajął się eksmisją. Bo właściciele domu chcą do niego się wprowadzić. I 31 sierpnia tego roku sprawa została wznowiona. Sąd Okręgowy w Suwałkach wyrzucił chorą kobietę i jej córkę na bruk. Bez prawa do lokalu socjalnego. Klucze ma oddać synom za pośrednictwem adwokata. Na spakowanie walizek sąd dał jej siedem dni.
- Ubłagaliśmy sędzię, by choć trochę przedłużyła ten termin - dodaje rozmówczyni. - Zgodziła się. Dała nam cztery tygodnie.
To niewiele ratuje, bo inwalidka i jej córka nie mają dokąd pójść. Na wynajęcie mieszkania nie mają pieniędzy. Na lokal komunalny też liczyć nie mogą.
- Byłam w ośrodku pomocy społecznej, ale odesłali mnie z kwitkiem - opowiada zrozpaczona kobieta. - Lokali socjalnych podobno nie ma. Przynajmniej w tej chwili. Burmistrz sugerował, bym złożyła podanie. Rozpatrzy je za... pół roku.
Pani Zofia nie potrafi zrozumieć, jak to możliwe, że straciła dach nad głową, zanim sąd podzielił majątek.
- Nie składamy broni - mówi mecenas Bagan. - Moja klientka budowała ten dom, ciężko pracowała. Nie może odejść z pustymi rękoma.
Kilka dni temu wysłała do ministra Zbigniewa Ziobry list: błagam o sprawiedliwość... - napisała na kartce skropionej łzami.
Wujek synów pani Zofii mówi, że zasłużyła na to, co ją teraz spotyka. Nie dbała ani o majątek po mężu, ani o dzieci. - Dzięki Bogu wyrosły na dobrych, uczciwych ludzi. Jestem z nich bardzo dumny - dodaje rozmówca.