Droga Lenina. Dlaczego Polacy znów piszą błagalno-interwencyjne listy do pierwszego sekretarza..., pardon - prezesa partii władzy
Naprawdę wstrząsnął mną ten list! Do głębi wstrząsnął. Pracownicy Elektrobudowy, firmy projektowo-instalacyjnej o przebogatej tradycji, wysłali rozpaczliwe pismo interwencyjno-błagalne do Jarosława Kaczyńskiego, czyli – jak prostodusznie wyoślili – „najważniejszej osoby w państwie”.
„Najważniejsza osoba” ma pomóc przetrwać „ostatniej liczącej się polskiej firmie w branży”, której giełdowa wartość, z powodu finansowych tarapatów, zmalała w ciągu czterech lat (pokrywających się przypadkowo z rządami PiS) ze 150 do 8 zł za akcję. A spadła głównie z powodu sporów ze spółkami kontrolowanymi przez rząd, których zlecenia wykonywała. Załoga prosi szefa PiS, by zrobił z tym porządek, co w praktyce oznaczałoby – ni mniej, ni więcej – nakazanie właściwym ministrom, a zwłaszcza premierowi oraz prezesom spółek, by odpuścili dołującemu przedsiębiorstwu kary, zapłacili za wykonane roboty i zlecili nowe.
Pal sześć merytoryczną zawartość tego listu. Nie wstrząsnęło mną również to, że chodzi o firmę z Płocka, w którym za młodu mieszkałem. Popadłem w stupor dlatego, że zdrowi na umyśle ludzie w kraju o przebogatej tradycji demokratycznej, będącym po 1989 r. wzorem demokratycznych przemian dla ludów całej Ziemi (a może i sąsiedniej galaktyki Andromedy) i członkiem największej demokratycznej wspólnoty w Drodze Mlecznej (przymiotnik „demokratyczny” powtarzam tu celowo, by nie rzec - namiętnie) wpadli na pomysł wysmażenia pisma do pierwszego sekretarza…, pardon – prezesa partii rządzącej.
Przy czym tenże prezes formalnie nie pełni w demokratycznych (znowu!) strukturach państwa żadnej istotnej funkcji. Jego oficjalna pozycja jest zatem znacznie słabsza od najsłabszej swego czasu pozycji Józefa Piłsudskiego. Za to – nikomu nie ubliżając i nikogo, broń Boże, nie porównując – zastanawiająco zbliżona do pozycji Gomułki i Gierka. Do nich też ludzie pisali listy: „Gdyby towarzysz pierwszy sekretarz wiedział, toby na to nie pozwolił” – takie było typowe… złudzenie.
W stupor spowodowany szokiem po lekturze listu płocczan wpadłem w sklepie żelazno-narzędziowym. Sprzedawca pokazywał mi akurat piłę łańcuchową, opowiadając z tej okazji stary dowcip o fińskich targach pilarskich: Jedna z firm oferowała „piły, przy pomocy których przeciętny drwal ścina 80 drzew dziennie”.
Ruscy drwale kupili 200 takich pił. Pierwszego dnia ścięli każdą z nich 300 wielgachnych jodeł i modrzewi. Drugiego po 200, trzeciego 100, a czwartego tylko 50. Uznali, że sprzęt się zepsuł. Przybyły serwisant wziął jedną z maszyn i rzecze: - Ostrza trochę tępe, ale silnik wygląda jak nowy. Na co Ruscy: - Silnik! Na cara, to ma silnik!
Tak. W 144-milionowym kraju atomowym mało co działa i mało co nadaje się do zwykłego ludzkiego użytku (zaprzyjaźnieni moskwianie odpowiadali mi na taki zarzut po siedmiu wódkach, że Łada to wprawdzie chłam, ale za to są dumni ze Sputnika), trudno się więc dziwić, że nawet jak działa, to ludzie nie potrafią sobie z tym poradzić. Z tego i innych systemowych powodów mają więc odruch pisania do cara/genseka (dziś jest to Putin, i to w jednym), który „gdyby wiedział, toby zrobił tak, że wszystko by działało”.
Jak wiadomo, są trzy drogi do socjalizmu: droga Lenina, droga wędlina i droga benzyna. Błagam, nie idźmy żadną z nich.