Dr hab. Piotr Mikiewicz: Najwięcej przemocy nie jest w gimnazjach, ale podstawówkach
Dr hab. Piotr Mikiewicz - prof. Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, kierownik Zakładu Socjologii Edukacji i Polityki Oświatowej, jego zainteresowania lokują się w obszarze szeroko rozumianego związku edukacji i struktury społecznej - znaczenie szkoły w procesach strukturotwórczych, wpływ szkoły na społeczne losy człowieka, kapitał społeczny na rynku edukacyjnym. Tydzień temu uczestniczył w Białymstoku w seminarium: „Czy struktura systemu edukacyjnego ma znaczenie?”
W swoich badaniach, pracy naukowej zajmuje się Pan profesor głównie tym, w jaki sposób struktura społeczna wpływa na to, co dzieje się w systemie edukacji. I w drugą stronę - jak system edukacji oddziałuje na społeczeństwo. Czy w kontekście reformy oświaty możemy prognozować, co przyniesie przyszłość w związku z wprowadzanymi przez Ministerstwo Edukacji Narodowej zmianami?
Żeby to zaprognozować trzeba najpierw rzetelnie zmierzyć się z tym, co się zacznie zmieniać i zastanowić się, jakie procesy zostaną zainicjowane w systemie. Najbardziej widoczną jest zmiana struktury. Zamiast trzystopniowego systemu: podstawówki, gimnazjum i szkoły ponadgimnazjalnej będziemy mieć dwustopniowy podział etapów nauki na podstawówkę i szkoły ponadpodstawowe.
I dlatego wielu osobom reforma edukacji kojarzy się wyłącznie ze zmianą szyldu nad drzwiami wejściowymi do szkoły. A przecież nie o to chodzi.
Właśnie. W tym momencie nie potrafię jeszcze powiedzieć, co się zmieni treściowo. Możemy domniemywać, w jakich sferach będą widoczne zmiany. Byłbym ostrożny w przesądzaniu, że na przykład uczniowie po skończeniu konkretnych szkół będą mieli lepszą pracę, albo że będą mniejsze nierówności w strukturze społecznej.
Więc co tak naprawdę oznacza reforma? Co zmieni to, że nie będzie gimnazjum, a będą ośmioletnie szkoły podstawowe?
Żeby o tym mówić trzeba mieć w głowie całościowy model funkcjonowania edukacji. Zwykle jak rozmawia się o tym, sprowadza się to do kilku punktów: relacji nauczyciel-uczeń, rynku pracy i szkoły czy odczuć rodziców na temat szkoły. Rozmawiamy więc o pewnych aspektach, tymczasem rzecz wypada rozpatrywać całościowo. Kiedy zmienimy strukturę, zmienimy etapy edukacji. Będzie ich mniej, ale oprócz tego będzie inny program kształcenia i inne kompetencje, które mają osiągnąć młodzi ludzie po zakończeniu edukacji. Sama obserwacja struktury edukacji podpowiada, kiedy mają być testowane kompetencje. Do tej pory pierwszy taki test miał miejsce między podstawówką a gimnazjum. Teraz sprawdzian też będzie, ale później.
Co z tego wynika?
Szkoła jest elementem szerszego układu społecznego i realizuje cztery podstawowe zadania: trening-szkolenie, ewaluacja i selekcja, regulowanie aspiracji i alokacja w systemie społecznym. Po to młodych ludzi przeciska się przez szkołę, żeby ich ukształtować, żeby sprawdzić, jakie są wyniki tego kształtowania i na podstawie tego określić, do jakiej dalszej ścieżki edukacyjnej się nadają. To, jakie my mamy życie w wieku lat trzydziestu zależy od tego, jak przeszliśmy przez etapy edukacji.
Jak zmniejszenie liczby etapów może wpłynąć na życie ucznia?
Przejście między podstawówką a gimnazjum jest nieoficjalnie pierwszym progiem selekcyjnym. Oficjalnie to tylko sprawdzian wiadomości, ale tak naprawdę włączają się strategie rodzicielskie, które kierują swoje dzieci do konkretnej szkoły. I okazuje się, że kiedy robimy badania i przyglądamy się uczniom we wszystkich gimnazjach (np. we Wrocławiu), to już możemy powiedzieć, jaki jest poziom ich aspiracji, jakie wybierają szkoły ponadgimnazjalne. Znaczące jest w tym to, w jakim towarzystwie społecznym spotykają się młodzi ludzie w poszczególnych gimnazjach. To pierwszy próg budowania nierówności społecznych.
Teraz ta selekcja będzie następowała później. Można powiedzieć, że w związku z tym poziom nierówności społecznych będzie mniejszy?
To zależy, dlatego że z drugiej strony można pytać: jakie będą narzędzia kształcenia w podstawówce i czy szukanie dobrej szkoły przez rodziców nie rozpocznie się już na etapie podstawówki. Do tej pory rodzice decydowali się na rejonową podstawówkę, a nad gimnazjum już się zastanawiali.
Kiedy rodzice zechcą wybierać najlepsze szkoły podstawowe dla swoich dzieci może zrobić się chaos.
Zobaczymy, jakie będą mechanizmy. Współcześnie obserwujemy „cudy meldunkowe” w czasie rekrutacji do gimnazjów, może zaczniemy obserwować to samo w momencie rekrutacji do podstawówek.
Inna zmiana to czteroletnia szkoła średnia.
Tylko czy ona będzie masowa, tak jak do tej pory? To zależy, jakie aspiracje będą rozbudzane w uczniach w szkole podstawowej i od programów nauczania. Dzisiaj mówi się o przywracaniu prestiżu kształcenia zawodowego. Być może reforma służy pójściu właśnie w tę stronę. Jeżeli już w tym momencie rodzice i nauczyciele zastanawiają się, czy kształcenie zawodowe nie jest zbyt wąskim gardłem, jeżeli uczniowie wolą iść do liceów, a dopiero później decydować, jak potoczą się ich losy, to wydłużenie czasu nauki w liceum nie będzie miało znaczenia. Chyba, że cztery lata w liceum odstraszą pewne środowiska od nauki. Inna rzecz, że od kiedy zmieniła się kultura edukacyjna przez 17 lat funkcjonowania gimnazjum i ludzie nauczyli się pewnych rytmów, wyborów, to bardzo trudno zmienić teraz takie postrzeganie.
Co jest najważniejszym aspektem zmian?
To w pewnym sensie kwestia biograficzna. Mianowicie - etap przejścia z podstawówki do gimnazjum był pewnym rytuałem, awansem. Teraz ten moment przyjdzie później. To dobrze czy źle? Na pewno inaczej. Najgorszy będzie chyba ten moment przejściowy, kiedy jedni uczniowie będą się uczyć jeszcze w gimnazjum, a inni już nie. „To my już nie będziemy mieli tego awansu w porównaniu z rocznikiem przed nami?” - pomyślą sobie dzisiejsi piątoklasiści. Z drugiej strony to wyeliminowanie jednego ze stresów, bo nie trzeba będzie adoptować się do nowego środowiska, ustawiać się w grupie, znajdować sobie pozycji w klasie szkolnej, budować opinii nauczyciela.
Ale takie sytuacje przecież spotykamy w codziennym życiu.
I tutaj rodzi się pytanie: jeżeli szkoła uczy funkcjonowania w społeczeństwie, to czy struktura, która wymusza na uczniach adoptowanie się do innego środowiska nie jest lepszym przygotowaniem do realiów współczesnego świata, gdzie co chwilę przeprowadzamy się do nowego miasta, zmieniamy pracę, środowisko, migrujemy za granicę? Wprowadzenie reformy argumentuje się m.in. tym, żeby nie było stresów i traum związanych z przechodzeniem między etapami kształcenia, żeby nie było kumulacji negatywnych czynników rozwojowych w pewnym okresie życia na określonym etapie okresem edukacyjnym.
Zwolennicy reformy o gimnazjach mówią wprost: to kumulacja burzy hormonów. Ile w tym prawdy?
Badania pokazują, że więcej agresji jest w podstawówkach. Są oczywiście wyjątki w związku z selekcją, o której rozmawialiśmy. Jeżeli w jednym budynku zbiorą się uczniowie, którzy są negatywnie nastawieni do nauki, to tam mogą się dziać złe rzeczy. To nie sama struktura edukacji na to wpływa, ale struktura w połączeniu z innymi czynnikami, np. z topografią miasta.
Wybór gimnazjum, liceum wpływa też na późniejsze wybory.
Tak, połowa Polaków w wieku 30 lat ma dziś wyższe wykształcenie. Za chwilę cała nasza populacja będzie miała taki dyplom.
To taka nasza mentalność?
My uwierzyliśmy, że zdobycie wyższego wykształcenia jest dobrym narzędziem do zaadoptowania się w niepewnej przyszłości. I to się opłacało przez długi czas. Ludzie traktują dziś jako oczywistą oczywistość to, że idzie się najpierw do liceum, a później na studia. I to potwierdzają badania. Mimo ciągłych narzekań na bezrobocie absolwentów szkół wyższych, większym predyktorem bezrobocia jest wykształcenia zawodowe.
Ale nie zawsze jest to praca w zawodzie.
To już jest inna sprawa i pytanie o wybory, o to jak wykorzystujemy to, co jest dostępne. Tak się dzieje, że po zmianach w 1990 i 2004 roku na edukację wpływa szeroki kontekst społeczno-gospodarczy, który warunkuje wybory ludzi. Wybór szkoły to nie tylko wybór kompetencji, ale też to, z jakimi ludźmi będziemy się spotykać. Dlatego rodzice mogą kłaść nacisk na wybór dobrej podstawówki.
W starych gimnazjach, które funkcjonują do tej pory w samodzielnych budynkach będą tworzyły się szkoły podstawowe z numeracją sprzed 1999 roku. Mało kto dziś pamięta, jaką te podstawówki miały renomę. Poza tym zmieniła się kadra nauczycielska. Więc rodzice mają posyłać swoje dzieci do szkół na chybił trafił?
To jest coś, czemu należy się przyglądać. Sam mam dziecko, które ma pięć lat i przed nami wybór szkoły podstawowej. Na moim osiedlu buduje się zupełnie nowa szkoła. Nie mam danych, żeby określić, czy warunki w tej szkole będą sprzyjały rozwojowi mojego dziecka. Jako rodzic, mam problem. I to jest pewnie odpowiednik tej sytuacji. Rodzice stoją przed zupełnie nowymi bytami. Już w tym momencie może zrobić się tzw. giełda w mieście. Im mniejsze środowisko, tym ta potoczna wiedza o szkole będzie ważniejsza.
Wróćmy jeszcze do reformy w 1999 roku. Ówcześni przeciwnicy powstania gimnazjów są dziś przeciwko ich likwidowaniu. Mam na myśli np. Związek Nauczycielstwa Polskiego.
To też kwestia reakcji na formę wprowadzenia zmiany. Jest gwałtowna, szybka. Wprowadzenie reformy w 1999 roku było poprzedzone kilkuletnią kampanią edukacyjną. Pamiętam broszury informacyjne wysyłane do szkół - mówiły o tym, na czym polegają zmiany, po co są wprowadzane. A teraz? Nie ma nic. I to być może budzi taki prosty, psychologiczny opór. Nie podaje się danych, nie tłumaczy się jak to zrobić i narzuca się dużo pracy ludziom, którzy będą to technicznie wykonywać. To budzi opór. Poza kwestią rozważenia zmiany pod kątem: dobra czy zła, zwłaszcza w szkolnictwie, gdzie nauczyciele mogą mieć poczucie, że co chwila się coś zmienia - struktura w 1999 roku, podstawa programowa - jedna, potem druga, projekty doskonalące - ważna jest właśnie forma wprowadzenia. Nauczyciele uczą się fasadowości i udawania zmiany. Myślą: „po co mamy się wygłupiać i tak będziemy robić swoje”. A teraz, kiedy pojawia się ten silny impuls mają jeszcze większe poczucie, że praca nad zmianą jest bez sensu. Cała strategia do tej pory stosowana, by nauczyć się funkcjonowania w gimnazjum jako nauczyciel okazała się pójść na marne. I nieważne czy mówimy tu o młodszym czy bardziej doświadczonym nauczycielu.
Chciałam jeszcze zapytać o nową podstawę programową. Z jednej strony czytam o podstawach programowania informatycznego w klasach I-III, a z drugiej - rozmawiam z nauczycielami, którzy mówią: boimy się, że nie zdążymy. Z kolei minister Anna Zalewska mówi o innowacyjnej podstawie programowej, a nie ma w niej słowa o antykoncepcji.
Podstawy programowe to jedno, a ich realizacja to drugie. To jak jest napisany program ma znaczenie, bo nauczyciele muszą go zrealizować, ale zawsze mogą wprowadzać pewne wątki albo ich nie wprowadzać. Nie trzeba reformy, aby ci, którzy są zagorzałymi katolikami nie uczyli o antykoncepcji na biologii. A jeśli w podstawie programowej będzie poruszony ten temat, to ci nauczyciele i tak opowiedzą o tym w pewien specyficzny sposób. Więc w pewnym sensie to nie ma znaczenia.
Sylwetka
Prof. Piotr Mikiewicz, socjolog edukacji ocenia reformę oświaty. Mówi też, że mimo ciągłych narzekań o magistrach bez pracy, to większym czynnikiem napędzającym bezrobocie jest kształcenie zawodowe