Dostrzegaj piękno, ale nie zamykaj oczu na zło
Kobiety to opiekunki, więc czują odpowiedzialność za losy przyrody i świata - uważa Joanna Liddane z Towarzystwa Upiększania Miasta w Zielonej Górze. Ubolewa, że tak mało pań jest w naszej polityce...
Kobiety mają w sobie dużo wrażliwości. Posiadają emocjonalny związek z przyrodą, dostrzegają w niej harmonię i piękno - mówi Joanna Liddane, znana w Zielonej Górze obrończyni zieleni. Jej zdaniem, gdyby w polityce było więcej kobiet, Polska w wielu dziedzinach mogłaby prezentować się lepiej.
Zielonogórzanka od urodzenia
Wychowała się w Chynowie, który otoczony był lasami. Już jako dziecko miała w nich swoje ulubione miejsca. - Szczególnie uwielbiałam piękną brzozę rosnącą na skraju lasu przy naszym domu. Miałam pod nią cmentarzyk dla znalezionych martwych zwierząt. Dbałam o niego - opowiada. - Pewnego dnia przyjechali pilarze i wycięli to moje drzewo, i zdeptali cmentarz. Myślę, że to był przełom. Mój bunt, pamiętam, był ogromny. Niepotrzebna i bezsensowna likwidacja drzewa. Jak dziś już wiem, niczym nieuzasadniona. Brzoza mogła tam rosnąć do teraz. Nikomu i niczemu nie zagrażała.
Wspomnień z dzieciństwa ma wiele. Rodzice zwracali uwagę dzieciom na piękno przedmiotów i architektury. Wspólnie więc odkrywali ruiny zamków, starych domów czy zarośniętych cmentarzy. Zaglądali wszędzie tam, gdzie była jakaś przeszłość.
- Robimy to wspólnie do dziś, z taką samą pasją - przyznaje. - A ciekawość przyrody zaszczepił u mnie mój tato. Wszystkie żyjące owadzie stwory brał do ręki, tłumacząc, że nie ma powodu ich się bać, a na pewno nie wolno ich zabijać. Wynosiliśmy wspólnie pająki z domu, żeby nic im się nie stało. Szukaliśmy nazw owadów w książkach.
Cała rodzina jest wrażliwa na przyrodę. Tak było i jest teraz. Już najmłodsze pokolenie, mając lat kilka, wie, że dzika przyroda to wielka wartość.
Pewnego dnia przyjechali pilarze i wycięli to moje drzewo, i zdeptali cmentarz. Myślę, że to był przełom. Mój bunt był ogromny
W dorosłym życiu ogromnie ważny był dla niej pobyt w Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot w Bystrej i warsztat Strażnika Miejsc Przyrodniczo Cennych. Spotkała tam pierwszy raz w życiu ludzi wyznających filozofię głębokiej ekologii. Dostała przekaz: chodzi o to, by przede wszystkim dogłębnie zastanowić się nad naszym sposobem funkcjonowania na Ziemi i postępowania wobec niej.
- Po doświadczeniach w Pracowni zrezygnowałam z budowy domu na dzikiej łące, którą wcześniej kupiłam z myślą właśnie o budowie domu - wspomina. - Dotarło do mnie, że to będzie gwałt na przyrodzie. Było mi głupio, że miałam taki pomysł. Postawiłam dom w miejscu, gdzie wcześniej stał budynek, a łąka wciąż kwitnie.
Grünberg stał się inspiracją
Ważny dla niej był także moment tworzenia restauracji Winnica. - Z siostrą i naszym wspólnikiem postanowiłyśmy nie szukać pomysłu na knajpę gdzieś w dalekim kraju, ale w mieście, w którym mieszkamy. Grünberg stał się inspiracją. Szukaliśmy elementów dekoracji wnętrz i detali architektonicznych, które będą pasowały do XIX-wiecznej kamienicy - wspomina. - To była prawdziwa podróż w czasie. Przy okazji poznaliśmy historię miasta i to, że najważniejszą rolę odegrała w nim uprawa wina. Stąd na szybach wzory z winoroślą, wypiaskowane według dawnej technologii. Smutne i irytujące jest to, że tych oryginalnych szyb w zielonogórskich kamienicach jest coraz mniej. I władze miasta nie dostrzegają w nich skarbu. Świadectwa tożsamości miasta.
Ważne w jej życiu były też podróże i to, że żyła kilka lat w różnych krajach zachodniej Europy, gdzie zabytki są zadbane, ogrody w rozkwicie, a miejska przestrzeń - inspirująca. To właśnie pozwala jej zauważać mankamenty naszych miast. Wie, że może być lepiej i ciekawej. Nie trzeba wydawać milionów, aby miasta były estetyczne i przyjazne. Trzeba je dobrze projektować z myślą o ludziach.
Czasem ma wrażenie, że zawodowo to zajmuję się... ratowaniem jerzyków. - Staram się zarabiać na życie, ale kiedy ktoś dzwoni, że gdzieś dzieje się jakaś krzywda, jakiś gwałt na przyrodzie, krajobrazie, to rzucam pracę i angażuję się właśnie w ratowanie jerzyków - podkreśla. - Więc wybory... Moim wyborem jest Zielona Góra. Chodzi o to, żeby była piękna i rozwijała się z szacunkiem i w nawiązaniu do tradycji.
Jak twierdzi, cały czas ma wrażenie, jakby żyła w Grünbergu ze starych fotografii. - Cierpię, widząc, jak materia tego miasta ulega destrukcji. Jednak nie zamykam oczu, tylko protestuję - podkreśla. - Dzisiejsza władza w ogóle nie rozumie istoty miasta, jego architektury, dziedzictwa przyrodniczego i kulturowego. Mam wrażenie, że za wszelką cenę chce zlikwidować pamiątki przeszłości i zatrzeć winiarską tożsamość. Dowodem tego jest wydanie pozwolenia na budowę apartamentowca na szczycie najwyższego wzgórza, które przeszło do legendy jako to, które w XIV wieku uchroniło mieszkańców przed zarazą.
Jej zdaniem to tak, jakby na Akropolu deweloper postanowił zbudować blok dla bogatych Europejczyków. Może warto zapytać, jaki sens widzą rządzący miastem w tym, by takie miejsce służyło interesowi tylko jednego człowieka zamiast ogółowi...
Podróże to na pewno to, co lubię najbardziej. Poznawać nowe miejsca i ludzi. Czerpać z innych kultur i uczyć się ich
Jej marzeniem jest, żeby Zielona Góra była miastem-ogrodem. Żeby wróciły aleje drzew, także owocowych, by powstawało coraz więcej zadbanych zielonych miejsc, a Las Piastowski stał się ogromnym parkiem i był już przez wszystkich kojarzony z Central Parkiem. Marzy o tym, by masowo zjeżdżali do nas turyści. Wypełniali nasze knajpy i hotele. Zostawiali pieniądze.
- Powinniśmy stworzyć mocny produkt turystyczny. Zadbać o dziedzictwo, stworzyć szlak architektury winiarskiej i idąc za przykładem Pragi czeskiej - posadzić winnice, które znów urodzą wino. Na przykład nad Gęśnikiem czy na pięknym stoku pod linią wysokiego napięcia w Lesie Piastowskim.
Bardzo ważna jest dbałość o estetykę miasta. Żeby rozwijało się ono - na przykład w dziedzinie architektury - właśnie w nawiązaniu do tradycji.
Gdzie diabeł nie może...
Jak lubi spędzać czas wolny? Odpowiada bez wahania: - Podróże to na pewno to, co lubię najbardziej. Poznawać nowe miejsca i ludzi. Czerpać z innych kultur i uczyć się ich. Przyglądać się, jak żyją inni. Szukać inspiracji.
Ostatnio podróży jest mniej, dlatego pocieszeniem jest jej dom w otoczeniu dzikiej przyrody. Uwielbia w nim być. - Mieszka ze mną menażeria uratowanych z opresji zwierząt, które tu znalazły schronienie - przyznaje. - Uprawiam też ogród. Nie ma w nim miejsca na równe trawniki, żywopłoty z tui czy chemię. Jest naturalnie, wiejsko i sielsko. Tak właśnie lubię. A na środku ogrodu rośnie stara jabłoń pamiętająca przedwojennych właścicieli tego miejsca. Malinówka Oberlandzka. Wyśmienity owoc.
Wiele osób mówi o niej krótko: Gdzie diabeł nie może, tam Joannę Liddane posłać... - I właśnie to nie do końca mi się podoba. Ubolewam nad tym, że niektórzy ludzie postrzegają mnie jako „dyżurną protestującą”, która robi to tylko po to, żeby zaistnieć w mediach czy wręcz pcha się do polityki - stwierdza. - Prawda jest taka, że wolałabym, by ludzie sami brali sprawy w swoje ręce. Wykazywali więcej zaradności. Ja nie potrafię i nie chcę odmawiać pomocy. Czuję się odpowiedzialna. Na szczęście, zauważam, że ludzie coraz bardziej interesują się otoczeniem. I to jest budujące.
Podkreśla, że w życiu ważne jest to, aby patrzeć uważnie dookoła siebie. Zauważać piękno i pozytywne sprawy, ale też nie zamykać oczu na zło i niesprawiedliwość, które dzieją się tuż za naszymi drzwiami czy gdzieś daleko. Robiąc dobre, nawet małe rzeczy, mamy wpływ na to, żeby świat stawał się lepszy. Ona mocno w to wierzy.