Dzięki namowom taty została dziennikarką. Nie opowiada jednak o celebrytach, tylko o sporcie. Mało tego - jej mąż też jest specem w tej dziedzinie.
Komentowała dla nas z warszawskiego studia telewizyjnej Jedynki olimpijskie zmagania w Rio. To nie pierwszy raz, kiedy Paulina Chylewska miała okazję zapoznawać widzów z tak ważnym wydarzeniem sportowym. Zadebiutowała w tej roli w 2004 roku podczas igrzysk olimpijskich w Atenach. Potem relacjonowała rywalizację olimpijczyków na letnich i zimowych zawodach w Pekinie, Londynie, Turynie i Soczi.
Co ciekawe, tak naprawdę nigdy w młodości nie interesowała się sportem.
- W moim domu zawsze oglądało się mistrzostwa Europy, igrzyska olimpijskie. Ale nigdy niczego nie trenowałam. Miałam 25 lat i chciałam zostać Elżbietą Jaworowicz. Pomagać ludziom i pokazywać ludzkie tragedie. Powiedziałam to Sławkowi Zielińskiemu, ówczesnemu dyrektorowi Jedynki. Odparł: „No, masz jeszcze na to czas”. A potem zaproponował redakcję sportową - wspomina z uśmiechem w „Newsweeku”.
Początki w zdominowanej przez mężczyzn redakcji były bardzo trudne. Szefostwo nie miało do niej zaufania, uważając, że sportem mogą zajmować się tylko faceci. Dlatego teksty, które wygłaszała na antenie, początkowo pisali za nią... koledzy. Nie poddała się jednak. Postanowiła sama nauczyć się wszystkiego.
Najpierw szukała wiadomości w internecie, potem przychodziła wcześniej na zawody i wypytywała trenerów lub zawodników o interesujące szczegóły. Kiedy opanowała potrzebne terminy i zwroty sportowe, okazało się, że... zbyt emocjonalnie relacjonuje rozgrywki.
- Wydawało mi się, że trzeba krzyczeć, bo w sporcie są takie ogrooomne emocje! I nadzieje! I nasi grają! I Polska gola! Dopiero gdy obejrzałam swoje pierwsze relacje, zdałam sobie sprawę, że to niepotrzebne - tłumaczy dzisiaj w „Newsweeku”.
Z czasem koledzy z redakcji ją zaakceptowali. Teraz są nawet chwile, gdy zapominają o tym, że Paulina jest kobietą. Kiedy zobaczą jakąś atrakcyjną zawodniczkę, ekscytują się tym w jej towarzystwie, nie zwracając uwagi, że może ją to irytować. Paulina ma na to sposób: nie robi wymówek, tylko po prostu, gdy staje się zbyt wesoło, opuszcza męskie towarzystwo. Inaczej też prezentuje informacje o zawodach i zawodnikach. Jej kolegów interesują przede wszystkim wyniki, a ją ciekawi też otoczka rozgrywek. Oczywiście stara się być perfekcjonistką, ale i jej trafiają się pomyłki.
- Pamiętam wpadkę, która zdarzyła mi się na igrzyskach olimpijskich w Atenach. W podnoszeniu ciężarów brała udział zawodniczka Aleksandra Klejnowska. Startowała w kategorii 58 kilogramów. Miałam do podania mnóstwo informacji typu: „Ten zdobył złoty medal, a ten srebrny, a ten taki, a ten...”. W jakimś takim ferworze walki, w tym ciągu informacji powiedziałam, że Aleksandra Klejnowska podnosiła w kategorii 58... kilometrów! Dopiero potem zdałam sobie sprawę z tego, co powiedziałam, i pomyślałam, że to już koniec świata! - opowiada w rozmowie z młodzieżową redakcją „Szkolnej Gorączki”.
Dzisiejsza gwiazda sportowego dziennikarstwa urodziła się w Bydgoszczy. Początkowo marzyły jej się zupełnie inne zawody. Ponieważ mama była nauczycielką w pierwszych trzech klasach szkoły podstawowej, chciała iść w jej ślady. Potem zachwyciła się pracą adwokata i myślała, że po maturze będzie studiować w stolicy prawo. Życie miało wobec niej jednak inne plany.
- Zdarzyło się tak, że mój tato, który oglądał bydgoską telewizję, przerzucając kanały, trafił na dziennikarkę, którą bardzo lubił. Nazywała się Basia Kozber. Ogłaszała właśnie, że szuka młodych ludzi do prowadzenia magazynu młodzieżowego. Tata spojrzał na mnie i powiedział: „Słuchaj, ty byś nie chciała…?”. A ja miałam w głowie zupełnie inne rzeczy! Przez pół swojego życia tańczyłam, śpiewałam, miałam różne zainteresowania. Ale powiedziałam: „Wiesz co, tato? Dobra, spróbuję” - wspomina w „Szkolnej Gorączce”.
I udało się - szczupła i zgrabna dziewczyna weszła w skład dwudziestoosobowego zespołu, którego członkowie na zmianę pojawiali się na antenie bydgoskiej telewizji. Pewnego dnia Paulina dowiedziała się, że w Warszawie szukają prezenterów do młodzieżowego programu nadawanego przez telewizyjną Jedynkę - „Rower Błażeja”. Początkowo się wahała, ale w końcu postanowiła zapytać o radę swoją starszą koleżankę - wspomnianą Basię Kozber.
- Powiedziałam: „Słuchaj, w Warszawie jest taki program „Rower Błażeja” i oni tam szukają prezenterów. Mam jechać czy nie?”. Odpowiedziała mi wtedy: „Wiesz co? Jeśli nie pojedziesz, to się na ciebie bardzo obrażę”. To mi wtedy dało do myślenia. Zapytałam: „Ale jak to? Dlaczego się na mnie obrazisz?” - „Jedź i spróbuj! Jak nie spróbujesz, będziesz tego całe życie żałować”. I stało się oczywiście tak, że pojechałam, spróbowałam… i się udało - wyznaje.
„Rower Błażeja” był początkiem kariery Pauliny w stolicy. Szybko trafiła do redakcji sportowej, z ramienia której wydelegowano ją do prezentowania informacji w głównym wydaniu „Wiadomości”. Mało tego - potem została gospodynią popularnego programu porannego „Kawa czy herbata”. Można ją także oglądać na imprezach muzycznych.
- Akurat ostatnio prowadziłam jeden z koncertów podczas festiwalu w Opolu i bardzo się cieszyłam, że mam same długie suknie, dlatego że strasznie trzęsły mi się nogi. Miałam takie poczucie, że jak stoję, to wszyscy widzą, że mi się te nogi tak strasznie trzęsą! [śmiech] Ja sobie nie radzę ze stresem, za to działa jedna rzecz: kiedy zapala się czerwona lampka, która jest na kamerze i oznacza, że jestem na antenie i muszę zacząć mówić, jest to moment, w którym wszystko mi puszcza. Zaczynam robić to, co do mnie należy, czy to prowadzić koncert czy program - wyznaje prezenterka w „Szkolnej Gorączce”.
Kiedy jeszcze jako uczennica bydgoskiego liceum Paulina poznała Marcina Feddeka, pomyślała: „O Boże!”. Młody piłkarz miał nażelowane włosy, kolczyk w uchu i złoty łańcuch na szyi. Co sobotę królował na parkiecie dyskoteki La Bamba, otoczony przez wianuszek wielbicielek. Nic nie wróżyło, że losy tej pary kiedykolwiek się przetną.
Tymczasem kilka miesięcy później, tuż przed Pauliny osiemnastką, zostawił ją chłopak. Zdesperowana dziewczyna zadzwoniła więc do Marcina i bezceremonialnie obwieściła, że zaprasza go na swoją studniówkę. I przystojny chłopak zgodził się bez wahania.
- Paulinę znałem z ekranu bydgoskiej telewizji. Pomyślałem sobie: „Co jest z nią nie tak? Fajna dziewczyna i nie ma z kim iść na studniówkę?”. Musiałem sprawdzić, co się za tym kryje - opowiada dziś Marcin w Onecie.
Paulina odważyła się na ten krok, dlatego że jej mama pracowała razem z mamą Marcina. Ponieważ jednak chłopak był od niej starszy o pięć lat, nie myślała początkowo, iż studniówkowe tańce zaowocują czymś więcej.
On jednak zakochał się na zabój i zaczął systematycznie starać się o względy dziewczyny. Nie było łatwo, bo tuż po maturze Paulina wyfrunęła do Warszawy. Cóż miał robić? Pojechał za nią i też postanowił ubiegać się o pracę w... redakcji sportowej telewizyjnej Jedynki. Udało się jedno i drugie. Paulina i Marcin wzięli ślub w 2002 roku.
- Gdy pracowaliśmy razem w TVP, nie dawaliśmy rady uniknąć przynoszenia problemów z pracy do domu. Teraz, odkąd przeszedłem do Polsatu, szczęśliwie jest inaczej. Każde z nas pracuje w innej firmie, każde ma swoje problemy. Nasze małżeństwo z pewnością na tym zyskało - tłumaczy Marcin w Onecie.
- Wcześniej tkwiliśmy we własnym sosie, mieliśmy bardzo wąskie grono „firmowych” znajomych. Nerwy, frustracje, stresy z pracy przenosiliśmy notorycznie do domu. Nie dość, że żyliśmy tym w pracy, przeżywaliśmy to całą drogę w samochodzie, i dalej, przy kolacji w domu. W kółko to samo - dodaje Paulina.
Od kiedy ich drogi zawodowe się rozeszły, częściej się mijają, niż spotykają. Ona zazwaczaj pracuje w warszawskim studiu, a on musi w ciągu tygodnia objechać kilka różnych imprez sportowych w Polsce. Aż dziw, że udaje im się wychowywać dwoje dzieci - dziesięcioletnią Lenę i sześcioletnią Ninę.
- Jeśli chodzi o wychowanie dzieci, mamy bardzo jasny podział. Ja zajmuję się stroną artystyczno-kulturalną ich życia, czyli organizuję wyprawy do kina, teatru, na koncerty. Natomiast mąż dba o ich sportowy rozwój - tłumaczy Paulina w magazynie „Dobry Tydzień”.
W domowej kuchni dominuje... Marcin. Otwiera lodówkę i chociaż nie ma w niej czasami zbyt wiele, potrafi z tego niczego wyczarować smakowitą potrawę. Jego specjalnością są wszelkiego rodzaju makarony.
- Marcin jest świetnym kucharzem, więc głównie on gotuje. Ja tyle, ile muszę. Może nie mam dwóch lewych rąk i coś tam potrafię przyrządzić, ale nie jest to moja wielka pasja - śmieje się Paulina.
Autor: Paweł Gzyl