Budowano je pod koniec lat 40. XX wieku. Miały starczyć na 25 lat. Wiele domków stoi do dziś, i to w dobrym stanie. Jak podkreśla Piotr Wierzbowski, entuzjasta domków fińskich, mogą wytrzymać i 200 lat.
– Ważne, aby impregnować drewno i dobrze wietrzyć fiński domek, to wszystko – zapewnia. Dlatego wzdryga się na widok otynkowantch domków. – Serce mnie boli, kiedy to widzę – dodaje. Podobnego zdania jest Anna Wójcik-Ścierska, która w domku fińskim na osiedlu w Lędzinach się wychowała i pozostaje wierna oryginalnej konstrukcji. – Podczas remontów, widzimy, że te deski są zdrowiusieńkie, białe, żadnego próchna – zaznacza. Dlatego podobnie jak inni mieszkańcy, nie zamieniłaby go na dom murowany. – Wprowadziliśmy się na osiedle, kiedy miałam roczek. To był maj 1949 roku, zabudowana była już ulica Waryńskiego, my wprowadziliśmy się na ul. Lewandowskiej, kolejne zabudowania dopiero wznoszono w kierunku Imielina – wspomina.
Łącznie w Lędzinach postawiono ponad 400 fińskich domków. Ale początki życia na nowym osiedlu nie były łatwe. Zwłaszcza dla mamy pani Ani, Gertrudy Moskwy, która przeprowadziła się na osiedle z Jedliny, kiedy jej mąż dostał przydział na domek jako górnik. – Pierwsza noc była straszna. Było tylko takie pyk, pyk, pyk, to drewno cały czas strzelało. A to były czasy powojenne, więc były w głowie jeszcze tamte czasy – opowiada.
Na dodatek do domków nie zostały doprowadzone jeszcze dojazdy. – Żeby wejść do domu, musieliśmy z Jedliny furmanką ziemi nawieźć, żeby zasypać dół, który był przed domem – tłumaczy. Ale potem już było z górki, bo walory drewnianej konstrukcji szybko pani Gertruda doceniła. W jej domu do dzisiaj nie ma centralnego ogrzewania, bo nigdy nie było potrzebne.
Życie przy kuchni
– Tu wystarczy w kuchni piecyk zapalić i zaraz jest ciepło – mówi Anna Wójcik-Ścierska. Pani Gertruda nawet w kachlowym piecu w dużym pokoju pali tylko jak są duże mrozy. Choć dawniej było inaczej. Piec stał w kuchni, w której toczyło się życie rodzinne, więc musiał być ciepły. – Po prawej stronie był mały ausgus (zlew), dalej był piec. Po środku stał stół jadalny, pod ścianą mniejszy do odrabiania lekcji, no i łóżko z forchangami, pod które chowało się buty. To kuchnia była sercem domu – zaznacza pani Ania.
Pozostała część domu nie była ogrzewana. W dwóch maleńkich sypialniach, spędzało się tylko noc. – Jedna była dla dzieci, w niektórych domach w jednym łóżku spała ich nawet szóstka, druga sypialnia była dla rodziców – wspomina pani Anna. Największą niedogodnością w pierwszych domkach był natomiast brak łazienki. – Bieżąca woda leciała tylko z kranu w kuchni. Toaleta była sucha. Dlatego na kąpiel ze strychu znosiło się taką dużą wanienkę, każdy miał taką w domu, napuszczało się wody i się w niej kąpaliśmy, od najstarszego do najmłodszego – wspomina Gertruda Moskwa.
Na większą kąpiel i pranie mieszkańcy domków chodzili do łaźni, ta została wybudowana wraz z pozostałą infrastrukturą na powstającym osiedlu domków fińskich w Lędzinach. – Chodziliśmy tam raz w tygodniu. Wcześniej trzeba było sobie zamówić miejsce – mówi Gertruda Moskwa. – Było kilka stanowisk do prania, oczywiście bez pralek. Były tylko takie romple i kotły do gotowania. Obok stał cały rząd kabin prysznicowych. Wanna była jedna, ale mało kto z niej korzystał. No i była fińska sauna, po praniu czy kąpieli, chodziliśmy sobie do niej posiedzieć – opowiada. – Tak że my z sauny korzystaliśmy od dziecka – dodaje pani Ania. – Cała łaźnia to było takie miejsce integracji społecznej.
Zderzenie kultur
Domki fińskie stały się panaceum na problemy mieszkaniowe na powojennym Śląsku, gdzie do pracy w kopalniach ściągali nowi osadnicy. Nim nastała epoka wielkiej płyty, proste i szybkie w budowie domki zdominowały krajobraz, m.in. Klimontowa w Sosnowcu, Hołdunowa w Lędzinach czy Miechowic w Bytomiu. Tam do dziś zachowały się ich największe skupiska. Jak wspomina Anna Wójcik-Ścierska, były to małe miasteczka w środku miast. A na jednym osiedlu często obok siebie mieszkali autochtoni, Niemcy, osadnicy ze wschodu, katolicy i ewangelicy, większość pracowała śląskich w kopalniach. Małe drewniane domki, poskładane z gotowych segmentów stawały jeden obok drugiego. Nowe osiedla musiały być samowystarczalne. Dlatego wraz z kolejnymi domkami, oprócz łaźni wybudowany został budynek administracji, osiedlowa świetlica, sklep wielobranżowy oraz radiowęzeł. – Nazywaliśmy to kołchoźnik, w każdym domku był odbiornik. Radio nadawało przez cały dzień. Było dużo muzyki, informacje i te krajowe, jak i osiedlowe. Jak komuś gęś się zgubiła to w radiu podali – wspomina pani Gertruda.
Bo "na domkach" niemal każdy hodował zwierzęta. – W piwnicy trzymało się kury, gęsi, barany, kozy, czasem nawet krowy. Pamiętam, że ktoś miał nawet konia – opowiada Anna Wójcik-Ścierska. Pani Gertruda w kuchni trzymała małego prosiaczka. – Lotoł po izbie, choby kot – śmieje się.
Ale ze zwierzętami nie było problemu, bo do każdego domku przynależał ogródek. Tutaj można było wypasać gęsi, ale też uprawiać grządkę. Większość pożywienia mieszkańcy wytwarzali sami. – Wiadomo, że w sklepach dużego wyboru nie było, dlatego każdy na strychu trzymał jakieś wędliny, mięso, wszystko robione ze zwierząt własnego chowu – tłumaczy pani Ania.
Poza tym gęsi można było wypasać w okolicy licznych stawów, które otaczały lędzińskie osiedle domków. Tym najczęściej zajmowały się dzieci. A żeby gęsi się między sobą nie wymieszały, każdy gospodarz miał swój kolor stada. – Gęsiom malowało się głowy, albo skrzydła, żeby można było poznać, czyja jest czyja – mówi Wójcik-Ścierska. Kiedy gęsi się wypasały, dzieci mogły popływać w stawie. – Był taki zwyczaj, że zawsze najstarszy z rodzeństwa zabierał młodsze, i tak z każdego domku, więc tych dzieci było naprawdę dużo – podkreśla.
Domek można było pomylić
Jak wspominają mieszkańcy osiedla domków fińskich w Lędzinach, tutaj zawsze było wesoło, a ludzie towarzyscy. – Społeczność umiała ze sobą współżyć, nie było większych konfliktów, mimo różnorodności, no chyba że blokorze przyszli – śmieje się pani Ania. – Było inaczej niż dziś, ludzie nie zamykali się w domach. Niedziela to był czas odwiedzin – dodaje.
Mężczyźni spotykali się na świetlicy, kobiety w łaźni. – W świetlicy mogli sobie pograć w karty, pogadać – opowiada pani Gertruda. – Z czasem wszyscy dobrze się znali, mimo że trafili tu jako obcy ludzie - dodaje.
Na osiedlu, które się rozrastało, wszystkie domki były niemal takie same, więc jak wspomina pani Gertruda Moskwa, pomyłki się zdarzały. – Nie było jeszcze płotów ani numerów na domach, jak szedł jakiś chłop z roboty, zachodził do domku i pukał, żeby otworzyć, to krzyczałam, ale tu Moskwa mieszka, no i szedł dalej. Bo domki też były w jednakowym kolorze.
Proste rozwiązanie na trudny czas
Osiedla domków fińskich wyróżniają się nie tylko charakterystyczną architekturą, ale też czarnym kolorem. Jak podkreśla Piotr Wierzbowski, z firmy Fdpl, która buduje domki fińskie, nie wynikało to z zamyślonego projektu, a po prostu z deficytu farb.
– Jeśli pojedziemy do Finlandii, to zobaczymy, że te domki są w bajecznych kolorach, niebieskie, czerwone, białe. U nas są w kolorze czarnym, bo nie było kolorowych farb. Drewno impregnowano olejem silnikowym, stąd czarna barwa – tłumaczy.
Sama konstrukcja domku i dzisiaj jest dużo prostsza od domu murowanego. I budowane współcześnie domy nie różnią się od tych sprzed 60 lat. – Mamy ścianę z desek, najczęściej z sosny albo świerku, następnie wkładana jest wełna skalna, i to jest różnica, bo dawniej były to wióry, i mamy kolejną warstwę desek – analizuje Wierzbowski. Wewnętrzna część segmentu jest dodatkowo pokrywana warstwą papieru, którą można pomalować.
Ale chociaż technika się nie zmieniła, to architektura już tak. – Tamte projekty opierały się na kwadratowym parterze i belce oczepowej, na której oparty był dach. Nie była to finezyjna konstrukcja – zauważa Wierzbowski. – Dziś buduje się obiekty o większej powierzchni i różnym kształcie. W Finlandii mamy jedenastopiętrowy wieżowiec o konstrukcji domku fińskiego, hale, magazyny.
Ale w latach 40. XX wieku niepotrzebne były konstrukcje finezyjne, ale praktyczne. W dodatku domy fińskie przyszły do nas nie bez powodu ekonomicznego. Bo domki do Polski trafiły na dwa sposoby. – Pierwszy to był zakup bezpośredni u Finów, drugi natomiast, to wymiana handlowa z ZSRR, który domki otrzymał z Finlandii w ramach reparacji wojennych, a do Polski trafiły w zamian za węgiel – tłumaczy.
Dlatego osiedla po wojnie powstawały nie tylko na Śląsku, ale też na Pomorzu i w zrujnowanej Warszawie, gdzie popyt na mieszkania był równie duży, co na Śląsku. – W całej Polsce wybudowano około 4,5 tys. domów fińskich – szacuje Wierzbowski. Ich największym atutem jest niska pojemność cieplna. – Czyli szybko się nagrzewają, ale jednocześnie łatwo je wychłodzić. Są też ekologiczne, bo Finowie stosują tylko impregnaty, kleje itd. ekologiczne – dodaje.
Dziś domki mają ponad 60 lat i choć planowano je na 25, nic nie wskazuje na to, aby miały się zawalić. – Są to domy trwałe, ale w miastach zajmowały sporo miejsca. Blok z płyty zajmuje go znacznie mniej, dlatego myślę, że to określenie tyczyło się raczej tego, że te domy planowano wyburzyć i postawić w ich miejsce blokowiska – spekuluje Wierzbowski.
Ale po 25 latach nikt o wyburzaniu naszych osiedli nie myślał. – Nikt do nas nie przyszedł z informacją, że coś chcą wyburzać. Nawet takiego tematu nigdy nie było – zapewnia Gertruda Moskwa. Zresztą nowi osadnicy tak się w nich zadomowili, że wyprowadzką nie byli zainteresowani.
– Ja się urodziłam w domku fińskim, potem przeprowadziłam się do domu murowanego, teraz znów mieszkam w domu fińskim, i powiem, że jest to najwspanialszy dom na świecie – zaznacza Anna Wójcik-Ścierska. – Nic nie zastąpi wyszorowanej ciepłej drewnianej podłogi, którą kładziono w domkach – kończy. Dlatego domki jeszcze u nas postoją pewnie kolejne 60 lat.