Doktor z gitarą. Rozmowa z Dawidem Kostką, gitarzystą i kompozytorem
Rozmowa z Dawidem Kostką, gitarzystą i kompozytorem, laureatem Medalu Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego” w kategorii muzyka rozrywkowa.
Rozmawiamy tuż po twojej doktorskiej obronie. Po co właściwie gitarzyście doktorat?
To kontynuacja ścieżki, którą obrałem już dość dawno. W dzisiejszych czasach jest na uczelniach muzycznych coraz więcej wydziałów rozrywkowych czy jazzowych. Były studia licencjackie, studia magisterskie, a potem doktorat. Doktorat gitarzysty łączy się głównie z graniem muzyki. Nie było tu więc konfliktu interesów.
A więc zwiążesz się z uczelnią?
Już w tej chwili wykładam trzy przedmioty: gitarę jazzową, studio orkiestrowe i zespoły kameralne. Tę pracę bardzo sobie cenię i mam nadzieję, że w przyszłości będę miał możliwość kontynuowania jej.
Doktorat to jedno, ale kilka dni temu zostałeś uhonorowany Medalem Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego”. Czym jest dla ciebie ta nagroda?
Jest bardzo istotna, biorąc pod uwagę jakie osobistości były w przeszłości nią nagradzane. Bardzo się cieszę, że Kapituła docenia muzykę rozrywkową, a tym bardziej się cieszę, że to ja dostąpiłem zaszczytu otrzymania nagrody. To wspaniałe wyróżnienie jest motywacją do dalszej pracy.
Masz tradycje muzyczne w rodzinie?
Delikatne. Ojciec jest melomanem. Chodził do podstawowej szkoły muzycznej. Grał na fortepianie i klarnecie, ale kariery muzycznej nie kontynuował. Natomiast dziadek grał na akordeonie. Ja i mój brat jesteśmy więc trzecim pokoleniem.
Ale wy jesteście profesjonalistami...
Zgadza się. W naszym przypadku potwierdziło się, że do trzech razy sztuka. My poszliśmy w muzykę na całego.
Rywalizujecie z bratem?
Kiedyś tak było na pewno. Wtedy kiedy najważniejsze były oceny z egzaminu. Z instrumentu. Była lekka rywalizacja, ale na zasadzie motywowania siebie nawzajem. Bo i tak dużo graliśmy ze sobą. Muzyka rozrywkowa ma to do siebie, że nie jest muzyką jednostek, tylko zespołową. A więc jeśli była rywalizacja to była także kooperacja. Graliśmy ze sobą już od najmłodszych lat.
Dlaczego wybrałeś gitarę?
Na początku były fortepian i śpiew chóralny. Natomiast trochę pod wpływem taty zafascynowałem się muzyką rockową. Zakochałem się w niej po uszy mając 13 lat i tak naprawdę dopiero wtedy chwyciłem za gitarę.
Jakich masz rockowych idoli?
Grupa Led Zeppelin, Deep Purple... Był też Jimi Hendrix jeśli chodzi o gitarę. A potem wszystko szło dalej w stronę trochę cięższej muzyki. Wsłuchiwałem się w takie zespoły jak Metallica czy Dream Theater. To dla mnie wielka inspiracja, jeśli chodzi o progresywne, rockowe granie. Ale także Pink Floyd. Wspaniała jest płyta tej grupy „Dark Side Of The Moon”. I nie jest tak, że zaczynałem od muzyki rockowej, a teraz jest tylko jazzowa. Uwielbiam rocka i ciągle do niego wracam, bo to wielkie źródło inspiracji także do grania jazzu.
Ilu gitar używasz i jakich?
Aktualnie w swej kolekcji mam sześć modeli. Dwie gitary firmy Gibson, Gibson E 137 i Gibson Les Paul Vermillion z sygnaturą gitarzysty Guns and Roses Slasha. Ta ostatnia gitara służy mi do grania bardziej rozrywkowych stylów muzyki, a nie stricte jazzu. Mam jeszcze Ibaneza PF 100 z sygnaturą Pata Metheny’ego, który również służy mi do grania muzyki jazzowej. Mam Fender American Standard Stratocastera, akustyczną gitarę Martin oraz gitarę lutniczą zrobioną specjalnie na moje zamówienie przez Panosa Anasontzisa.
Często sięgasz po gitarę akustyczną?
Paradoksalnie nie aż tak często. Zastanawiam się od pewnego czasu czy nie włączyć tego instrumentu do moich koncertów jazzowych. Póki co, nie znalazłem aż takiego uzasadnienia muzycznego dla gitary akustycznej, jak na przykład znajduje Pat Metheny. Natomiast w przypadku akompaniowania muzykom z kręgu muzyki pop gitara akustyczna często jest używana.
Opowiedz o gitarze lutniczej zrobionej na zamówienie...
To gitara, której zadaniem jest spełnienie moich wszystkich indywidualnych zachcianek. W pewnym momencie mojej kariery stwierdziłem, że oczekuję od instrumentu konkretnych rzeczy. To rzeczy techniczne, jak konkretne odległości pomiędzy progami. Konkretna skala instrumentu, konkretny korpus, konkretne drewno, jak również dobór pick-upów czyli przystawek, które odpowiadają za bezpośrednie brzmienie. Takie, aby było dopasowane do brzmienia jakie ja chcę uzyskać.
Wspomniałeś Pata Metheny’ego. A inni twoi jazzowi idole?
Jeśli chodzi o klasyków to na pewno John Scoffield, Mike Sternial. A ze współczesnych - Julian Lash, Mike Moreno i Gilad Hekselman. Zwłaszcza Mike Moreno. To młody nowojorski gitarzysta, przed którym jest jeszcze długa kariera. Miałem okazję z nim porozmawiać i od niego się uczyć. To wspaniały muzyk i chyba aktualnie największy mój idol.
Zanim był Medal Młodej Sztuki była nagroda Ery Jazzu.
Era Jazzu to dla mnie bardzo ważny etap, który ośmielił mnie do odważniejszych poczynań na muzycznej ścieżce. Dzięki nagrodzie Ery Jazzu i jej konsekwencjom - występami czy to z Chico Freemanem czy z Reginą Carter. To pozwoliło mi upewnić się, że to co robię i to jak gram jest na tyle dobre, że mogę wychodzić z tym do ludzi. Było jednym z bezpośrednich impulsów, aby nagrać własną, kolejną płytę.
Chico Freeman, Regina Carter to wielcy artyści, a granie z nimi to spore wyzwanie. Z kim było trudniej?
Jeszcze była Sarah McKenzie, był Vinx De Jan Parette. Największym wyzwaniem zdecydowanie był koncert z Sarą McKenzie ponieważ, o tym że będziemy go grać dowiedzieliśmy się w dzień występu o godzinie 14, gdy wiadomo było, że jej zespół nie dotarł. To było wyzwanie. 35 kartek nut do czytania praktycznie a vista. Mieliśmy próbę półtorej godziny przed koncertem, a sam koncert trwał też półtorej godziny. Jeśli chodzi o Reginę Carter i Chico Freemana to chyba delikatnie większym wyzwaniem była Regina. Muzyka Chico Freemana była oparta na standardach muzyki jazzowej, przez co repertuar był mi bliższy, bo miałem z nim wcześniej do czynienia. Natomiast zdecydowanie swobodniej był grany. Były formy bardziej otwarte, było więcej interakcji, więc trzeba było być czujniejszym, aby dotrzymać kroku Freemanowi. Utwory, które graliśmy z Reginą były bardziej zaaranżowane. A więc trzeba było zwiększyć uwagę, skoncentrować się na kwestie realizacji struktur nutowych, harmonii.
Którą z twoich trzech płyt uważasz za najważniejszą?
W pewnym momencie każda była ważna. Pierwsza, jeszcze z zespołem Global Schwung Quintet była pozytywie przyjęta. Towarzyszące temu emocje były gigantyczne, bo coś się udało, coś się działo. Ten pierwszy krok będzie zapamiętany najbardziej. Płyta z Chico Freemanem miała swój ciężar gatunkowy i też była ważnym krokiem. Ostatnia, „Progression” z listopada, to moje najbardziej dojrzałe dziecko, najbardziej przemyślana płyta. Od deski do deski to moje kompozycje. Najdłużej się do niej przygotowywaliśmy i jest to pierwsza studyjna płyta, bo poprzednie albumy to była muzyka grana na żywo.
Masz jakieś zainteresowania niezwiązane z muzyką?
Tak. Sport i literaturę.
Jaką dyscyplinę uprawiasz?
W tej chwili już nie tak intensywnie, ale przez około półtora roku dość intensywnie boksowałem. Moja waga to najwyżej półśrednia. Nic ponadto, bo aktualnie ważę 63, 64 kilogramy. Boksem się nadal interesuję. Natomiast jestem świadomy, że nie jest to sport, który idzie w parze z graniem na gitarze. Dlatego nigdy nie wszedłem na jakiś bardziej zaawansowany stopień uprawiania go. A oprócz tego są różne inne sporty siłowe, jak trójbój siłowy. Na poziomie bardzo amatorskim.
Jakie są twoje plany?
W drugiej połowie roku będziemy kontynuowali trasę promującą ostatnią płytę, a przedtem chciałbym z sukcesem zakończyć przygodę nazywającą się doktorat. Była już publiczna prezentacja dzieła artystycznego, a 4 kwietnia będzie publiczna obrona pracy doktorskiej. Na tym się najbardziej skupiam.