Dobrowolec, który ratował rodzinę
Maria Zarębina z dwoma synkami była już w bydlęcym wagonie, gdy do pociągu wsiadł jej brat Aleksander Wojciechowski. Jako ochotnik. Nie mógł zostawić rodziny na pastwę losu, bo to oznaczało niechybną śmierć
Czerwone maki na Monte Cassino zamiast rosy piły polską krew. Po tych makach szedł żołnierz i ginął, lecz od śmierci silniejszy był gniew - Gwidon Borucki wspaniałym głosem śpiewał słynną pieśń, której słowa ułożył Feliks „Ref-Ren” Konarski.
- Może napisałby pan coś o sybirakach na Monte Cassino - zagaduje mnie Marian Szymczak, szef sybiraków w Zielonej Górze. I podsuwa małe opracowanie. O układzie Sikorski - Majski z 30 lipca 1941 roku, dzięki któremu mogła formować się armia pod dowództwem generała Andersa. O Buzułuku, Tatiszczewie i Tockoje, gdzie pociągami towarowymi, rzekami, ale głównie pieszo starali się dotrzeć młodzi zesłańcy z Sybiru, ojcowie, stryjowie i wujowie zwolnieni z więzień, obozów i łagrów (zajmująca jest książka „Przed Monte Cassino był Buzułuk” - i osobliwa zarazem, bo częściowo napisana po rosyjsku, a częściowo po polsku).
O wycieńczonych ochotnikach, którzy już na miejscu zachorowali na tyfus, dezynterię i których kilka tysięcy spoczęło w Uzbekistanie. O ewakuacji armii w 1942 roku przez Morze Kaspijskie do Iranu - z ZSRR wydostało się wtedy prawie 80 tysięcy żołnierzy i grubo ponad 40 tysięcy cywilów. O drodze przez Irak, Palestynę, zakończonej bohaterskimi walkami II Korpusu Polski u boku wojsk alianckich na froncie włoskim, okupionymi morzem ofiar.
Na ochotnika wskoczył
Roman Zaręba dziś mieszka w Zielonej Górze. Ale pochodzi z Podhajec na Kresach, województwo Tarnopol. Miał trzy latka, gdy 13 kwietnia 1940 roku nastąpiła druga wywózka Polaków na Sybir. NKWD zabrało go z domu razem z mamą Marią Zarębiną i półtorarocznym bratem Stanisławem. Gdzie był wtedy ich ojciec i mąż? Inżynier Tadeusz Zaręba prawdopodobnie już nie żył. Internowany w Starobielsku, stracony w Charkowie... Na ratunek rodzinie pospieszył Aleksander Wojciechowski, przez najbliższych zwany Leszkiem, brat Marii Zarębiny. Też wsiadł do bydlęcego wagonu, ale jako „dobrowolec”. I to właśnie on będzie głównym bohaterem tej opowieści.
- Na ochotnika wskoczył do pociągu i pojechał z nami do Kazachstanu. Jemu zawdzięczamy to, że przeżyliśmy - podkreśla z olbrzymim podziwem pan Roman.
Kołchoz w obwodzie aktiubińskim. „Jak okiem sięgnąć step. Brak drzew. Rolnictwo nędzne: głównie uprawa prosa, plony ubogie. Zupełny brak jarzyn i owoców. Deportowanych skierowano natychmiast do pracy w kołchozie. Pracowali od rana do wieczora bez wynagrodzenia, które obiecywano w naturze po zebraniu plonów. Brakowało nawet czarnego, gliniastego chleba, po który trzeba było chodzić do odległego o 35 km miasta” - tak sytuację zesłańców nakreśli Iwo Werschler w piśmie „Semper fidelis”.
- Mamę pędzili w step do pracy. My z bratem głodni, niewyspani, brudni... - wspomina pan Roman. - Dzięki wujkowi Aleksandrowi dostaliśmy nowe pomieszczenie, w którym mogliśmy zamieszkać. Wujek nie był zesłańcem, tylko „dobrowolcem”, więc miał inne uprawnienia. Mógł wyjechać w step pracować, dlatego przydzielili nam lepiankę dla rodziny.
A Iwo Werschler pisał o Aleksandrze „Leszku” Wojciechowskim: „(...) aby pomóc Marii i jej dzieciom, pracował od wczesnego rana na stepie. Orał wołami ziemię, siał proso i słonecznik, kosił i gromadził siano. Okresowo mieszkał w ziemiance. (...) Praca na stepie trwała ok. 10 tygodni. Do siostry wrócił pod koniec listopada 1940 r. Nastała mroźna zima, temperatura spadła do -40° C”.
Mamę pędzili w step do pracy. My z bratem głodni, niewyspani, brudni...
- Wujek był z nami do czasu, kiedy dowiedział się, że Polacy są wolni i mogą wyjechać. Dostał się do Buzułuku. Na tym kontakt z wujkiem się urwał - opowiada pan Roman.
Spieszył się, żeby dołączyć
„Runęli przez ogień, straceńcy, niejeden z nich dostał i padł, jak ci z Somosierry szaleńcy, jak ci spod Racławic sprzed lat” - tak zaczyna się druga zwrotka cytowanej już tu zacnej pieśni. - Wujek brał udział w walce pod Monte Cassino - mówi nie bez dumy pan Roman.
Był 17 maja 1944 roku. Szturm na Massa Albaneta. - Dzień wcześniej wujek miał dyżur w stołówce. Spieszył się, żeby dołączyć do swojego oddziału - dodaje pan Roman. „Pluton za plutonem, z dowódcami na czele, przeskakują koło punktu obserwacyjnego sarnimi skokami. Stąd już widać ruiny Albanety. Oczy żołnierzy błyszczą spod hełmów. Ostatni sadzi pchor. Wojciechowski. - Tam poszedł twój dowódca - wskazuje w dół za skłon por. Kowalczyk. Przebiegł i zniknął. Przeszła już cała 2. kompania.
Jest godzina 11.20, kiedy ta kompania por. Brzozowskiego podchodzi na stok doliny Albanety” - napisze w dziele „Monte Cassino” wielki „Mel”, czyli Melchior Wańkowicz, korespondent II Korpusu Polski, naoczny świadek tych wydarzeń. I dalej: „Dolina Albanety - to nie linia, a mrowisko bunkrów po obu stronach.
Oddział wchodzący za stok miał na sobie od razu wszystkie ranty tej najeżonej michy ziejące ogniem. Ta micha zapewne ma przystrzelany szczyt, aby wychodzącego przeciwnika ściąć ogniem. Toteż kompania por. Brzozowskiego wychlustuje się gwałtownym rzutem od razu sto metrów w dół”.
- Dowódca zarządził odprawę. Okazało się, że zrobił ją w miejscu, gdzie był bunkier niemiecki... Gdy skończyli, Niemcy zaczęli strzelać im w plecy - pan Roman zawiesza głos.
„Okazało się, że dowódca kompanii, por. Brzozowski, miał odprawę - wśród bunkrów - właściwie na bunkrach niemieckich. Bunkry przyczaiły się, a kiedy pluton ppor. Błahuta ruszył w przód, otworzyli ogień na pozostałe dwa plutony - jak się potem okazało - z bunkrów będących naokoło - jeden o dziesięć, jeden o siedem i jeden o... pięć metrów…
Por. Brzozowski woła: „Granaty!” i pada - dwukrotnie ranny. W poczcie jego, wynoszącym siedmiu ludzi, pada dwu zabitych, czterech rannych - ocalał tylko sierżant szef kompanii.
Wówczas ocalały u ppor. Błahuta elkaemiarz, st. strz. Jarnutowski, nie bacząc na siebie, otwiera ogień na trzy zdradzieckie bunkry, które niszczą jego kolegów. Wszystkie bunkry zwracają ogień na niego, ginie po prostu rozniesiony kulami.
Ta jedna chwila odetchnięcia, okupiona śmiercią Jarnutowskiego, jest zbawienna. Dowódca 2. plutonu, ppor. Kantorski, dowódca 3. plutonu, ppor. Babiuch, podrywają swoich żołnierzy.
Ppor. Kantorski niszczy dwa prawe bunkry, zostaje dwukrotnie ciężko ranny, wlecze go, sam ranny, strz. Romanow.
Dowództwo plutonu obejmuje kpr. pchor. Wojciechowski. Podrywa pluton, wskazuje bunkry - naciera. Ginie” - zrelacjonuje w swym niedościgłym mistrzostwie Wańkowicz.
Tak zakończył się żywot Aleksandra „Leszka” Wojciechowskiego (rocznik 1918), który zginął w wieku 26 lat, ale nie zakończyło się natarcie. Nazajutrz, 18 maja, zdobyty został klasztor Monte Cassino, na którego ruinach Emil Czech w samo południe odegrał hejnał mariacki. Tego dnia nastąpiło ostateczne przełamanie linii niemieckich w tym miejscu.
Patriotyzm to jest pamięć!
„Czy widzisz ten rząd białych krzyży? Tam Polak z honorem brał ślub. Idź naprzód, im dalej, im wyżej, tym więcej ich znajdziesz u stóp” - to początek trzeciej zwrotki „Czerwonych maków...”.
- Żołnierze sybiracy, którzy zginęli w bitwie pod Monte Cassino, spoczywają tam na pięknie położonym cmentarzu. Leży tam też ich dowódca generał Anders. W odbudowanym klasztorze urządzone jest muzeum walk naszych bohaterów - zauważa Marian Szymczak. - Walczyli o wolność i niepodległość swojej ojczyzny. O tych osobach, o żołnierzach tułaczach sybirakach, na nagrobnych tabliczkach oznaczonych jako NN, trzeba bardzo wyraźnie powiedzieć. Bo my nie potrafimy uszanować tego, o czym mówił biskup Paweł Socha: Co to jest patriotyzm? To jest pamięć!
„Przejdą lata i wieki przeminą, pozostaną ślady dawnych dni i wszystkie maki na Monte Cassino czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi”...