Do dziś wspominam derby. Po moich pierwszych była „afera”
Choć nie jest z Lubuskiego i już w Gorzowie nie pracuje, to ciągle wraca do naszego regionu. W końcu to z niego Rafał Ant-czak „wyrwał” się w Polskę
Od dziecka chciałeś być siatkarzem. Grałeś w rodzinnych Pyrzycach w Zachodniopomorskiem, potem w Szczecinie, ale w 2006 roku, przed maturą udałeś się na testy do MKS MOW Orzeł Międzyrzecz AZS AWF?
Tak, bo można było tam grać i zarazem studiować na gorzowskim AWF-ie. Ostatecznie od Orła dostałem „zielone światło” na grę w klubie, jednak musiałem zmienić moje plany edukacyjne. Nie mogłem iść na studia, bo... nie zdałem matury z polskiego i trzeba było ją poprawiać. Byłem załamany, ale nie poddałem się i zacząłem walkę o marzenia. Zamiast na uczelnię, to poszedłem do szkoły medycznej w Gorzowie, na kierunek technik masażysta. Grałem i uczyłem się.
W Orle była studencka paczka?
Tak, w Międzyrzeczu był budowany zespół na lata, w oparciu o studentów. Początek nie był kolorowy. Po kilku pierwszy kolejkach trenera Jerzego Zwierkę zastąpił Andrzej Stanulewicz, bardzo dobrze znany w lubuskim środowisku siatkarskim. Wprowadził fajną atmosferę w drużynie, po za
tym dużo mnie nauczył, też jako człowieka. Po tej zmianie zaczęliśmy grać znacznie lepiej i udało nam się w tym sezonie awansować do pierwszej ligi, na zaplecze ekstraklasy. Byłem zmiennikiem rozgrywającego Grzesia Pająka. Dziś on jest mistrzem Polski z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle jako siatkarz, ja mistrzem kraju z Chemikiem Police jako fizjoterapeuta.
Kiedy zacząłeś pracę masera?
W Międzyrzeczu przyszedł taki czas, że musiałem spojrzeć w lustro i odpowiedzieć na pytanie, czy nadal chcę być zawodnikiem, czy bardziej zostać przy wyuczonym zawodzie. Trener Stanulewicz przekonywał mnie, żebym nie rezygnował z gry i połączył jedno z drugim. Chciał, bym w razie czego był do dyspozycji przy pierwszej drużynie, ale i występował w drugiej, rywalizującej w trzeciej lidze. A do tego pełnił funkcję klubowego fizjoterapeuty. Po ukończeniu studium w 2008 roku poszedłem na AWF. W Orle jako masażysta pracowałem od 2007 do 2009 roku. Potem przeszedłem do GTPS-u Gorzów, gdzie byłem fizjoterapeutą, u boku trenera Sławomira Gerymskiego. Później historia się powtórzyła, ponieważ dołączył do nas Andrzej Stanulewicz. W Gorzowie byłem terapeutą manualnym i trenerem odnowy biologicznej do 2011 roku.
Następnie zaczęła się przygoda z reprezentacją Polski seniorów?
Tak, a miedzyczasie pół roku spędziłem w Poznaniu. Na jednym ze szkoleń spotkałem mojego góru, doktora Aleksandra Bieleckiego, który współpracował z naszymi siatkarzami z kadry narodowej. Zapytałem się go o wolontariat, a ten zgodził się na niego. Jadąc na zgrupowanie do Spały, nie marzyłem, że zostanę przy zespole, asystując Olkowi. Jednak dzięki temu, że zwolniło się miejsce, w sierpniu wraz z takimi zawodnikami jak Paweł Zagumny, których do tej pory oglądałem jedynie w telewizji, pojechałem na mistrzostwa Europy do Austrii i Czech. Dla mnie to było wielkie wyzwanie, jako fana siatkówki i byłego zawodnika. Za trenera Andrei Anastasiego zdobyliśmy tam brązowy medal [brąz wywalczył też Łukasz Żygadło, wychowanek Oriona Sulechów - dop. red.]. Olek wziął mnie pod swoje skrzydła i tak to wszystko się zaczęło: były mistrzostwa Europy, igrzyska olimpijskie, Liga Światowa...
Potem wróciłeś do Polic?
Chciałem przystopować z wyjazdami i otworzyć swój gabinet. Później pojawiły się propozycje. Przyszła oferta ze Szczecina, gdzie tworzyła się fajna ekipa pierwszoligowa [która następnie weszła do ekstraklasy i wywalczyła trzy złota]. Doszedłem do wniosku, że warto z niej skorzystać. Do tej pory nie pracowałem z kobietami. Musiałem kilka rzeczy sobie poukładać.
Różnice między praca z mężczyznami a kobietami są znaczne?
Z facetami była twarda gra._Gdy pojawiały się problemy, to w zasadzie od razu wszystko się im wyjaśniało i było po sprawie. Kobiety są o wiele bardziej delikatne, pamiętliwe i dociekliwe. Facet to prosta struktura: „nie tłumacz mi, nie chcę wiedzieć, rób tak, żeby mnie nie bolało!” (śmiech).
Z dziewczętami z Chemika w lutym sięgnąłeś po Puchar Polski. Jak wspominasz ten turniej finałowy?
Byłem trochę zaskoczony tym, co się wydarzyło w Zielonej Górze. W kuluarach zastanawialiśmy się, dlaczego turniej finałowy Pucharu Polski organizuje się akurat w takim miejscu, w którym nie czuć dopingu kibiców siatkówki. Jedynie w finale było trochę ludzi na trybunach, ale nie wiadomo, dlaczego przyszli. Może dlatego, że była to niedziela? Z jednej strony Puchar Polski dla Zielonej Góry to była szansa na promocję siatkówki w mieście. Wiadomo, że każdych chciał grać przy wypełnionej po brzegi hali. Z tego, co się orientuję, jest to miasto żużla i koszykówki. Niemniej jednak życzę Zielonej Górze coraz więcej sympatyków piłki siatkowej.
Ogólnie lubuska siatkówka nie jest na najwyższym poziomie. Astra Nowa Sól jest w czołówce jednej grupy drugiej ligi. Podobnie jak Orzeł Międzyrzecz i Olimpia Sulęcin w drugiej, ale ci dwaj ostatni zapowiedzieli, że i tak nie mają pieniędzy na awans...
Trzeba zastanowić się, jakie argumenty przemawiają za tym żeby robić awans do wyższej klasy rozgrywkowej, biorąc po uwagę przede wszystkim zaplecze finansowe. Za moich czasów najlepiej wspominam derby z Olimpią Sulęcin. Nigdy nie zapomnę tego, jak Marcin Karbowiak, który w naszej drużynie był kapitanem, a teraz jest trenerem Orła, powiedział nam: „wy tu śmichy-chichy, a my musimy ruszyć tyłki i wziąć się w garść, bo przed
nami mecz z Sulęcinem i trzeba go wygrać!” (śmiech). Przypominam sobie, że moje pierwsze derby z Olimpią były w Pucharze Polski. Z tego względu, że „Spider”, a więc Grzesiek Pająk złamał sobie palec. Dla mnie ten występ to były niesamowite emocje. Przegraliśmy w tamtym spotkaniu 2:3, 13:15 w tie breaku. Nie chcę mówić, kto dograł mi piłkę na przechodzącą, ale derby zakończyły się tym, że sędzia odgwizdał mi przełożoną. Była „afera” (śmiech). Takie derby mają swój smak. Zresztą, w tych derbach w Olimpii Sulęcin grał Jakub Głuszak.
W poprzednim sezonie Chemika Police do mistrzostwa kraju doprowadził właśnie gorzowianin Jakub Głuszak. Teraz też jest na jak najlepszej drodze. Kiedy go pierwszy raz spotkałeś?
Z Kubą znamy się kupę lat. Pierwszy raz spotkaliśmy na parkiecie, tak jak już wcześniej wspomniałem. On był libero Olimpia, a ja na rozegraniu w Orle. Przy okazji finału w Zielonej Górze śmialiśmy się z naszego wspólnego zdjęcia z derbów, któryś z naszych wspólnych znajomych nam pokazał. Fajne wspomnienia. Kuba był też jednym z pierwszych z naszego pokolenia, którzy „wyrwali się z Gorzowa”. Uczył się przy trenerze Stilonu Nikoli Vettorim. Ten był statystykiem-analitykiem w reprezentacji Polski przy Raulu Lozano, przez co sam Kuba trafił do kadry narodowej. Pracował w wielu miejscach. Pamietam jak był drugim trenerem w Łodzi, to powiedzieliśmy sobie, że fajnie byłoby, gdybyśmy kiedyś spotkali się razem w jednym klubie.
I tak się stało...
Kuba przeszedł do Polic jako asystent Giuseppe Cuccariniego. Ale ten sezon jest dla nas wyjątkowy, bo to on został pierwszym szkoleniowcem, podjął się tego wyzwania. Jest dużo stresu, dużo ciężkiej pracy, ale to pokazuje, że dziś młodzi ludzie, jak dostaną szansę, to ją wykorzystują. W siatkarskich kuluarach było sporo wątpliwości, czy Kuba poradzi sobie z Chemikiem, ale on nie jest człowiekiem z ulicy. Jak ktoś pozna jego przebieg kariery, to dowie się, że z niejednego pieca jadł chleb. Był zawodnikiem, statystykiem, drugim trenerem, teraz pierwszym. A ma jedynie 31 lat i kocha tę robotę. To widać w jego organizacji pracy. Miał świadomość jak będzie prowadził doświadczone dziewczyny.
W Szczecinie, gdzie występuje Chemik, gra też i gorzowianka Katarzyna Zaroślińska...
Sam kupę lat spędziłem w Gorzowie, więc jej przejście do
Chemika przyjąłem z uśmiechem. Dla Kasi bardzo ważna jest rodzina, dlatego jak tylko może wyskakuje do Mamusi na obiadek. Kasia ma bardzo silny charakter. Jest to osoba, która zna swoją wartość. Ma też bardzo duże oczekiwania wobec siebie. To jest cecha ludzi na mistrzowskim poziomie. Ją cechuje ambicja.