W Gdańsku zakończyły się bardzo udane Dni Muzyki Nowej 2017. Festiwal śmiało kroczy ścieżką pomiędzy filharmonią a klubem.
Czasem warto czytać manifesty, ponieważ zdarza się znajdować w nich jasny wykład intencji: „Siódma edycja festiwalu Dni Muzyki Nowej buduje program w oparciu o prezentację zjawisk na scenie muzycznej, znajdujących się na dwóch osiach. Pierwsza z nich wyznacza tor programu pomiędzy kolektywną współpracą a indywidualnym komponowaniem. Druga natomiast kreśli szlak pomiędzy erudycją artystów awangardowych i ich złożoną twórczością oraz zabawą z tworzenia muzyki, spojrzeniu na nią z dystansem. To próba obalenia twierdzenia, że muzyka współczesna jest czymś trudnym i poważnym, pozbawionym humoru. Festiwal pragnie ukazać złożoność współczesnej sceny muzycznej, koncentrując się na poszukiwaniach działań awangardowych, które jednocześnie mogą być przystępne i interesujące dla słuchacza nieobeznanego z muzyką współczesną, eksperymentalną i klasyczną.“ Tak napisali kuratorzy festiwalu, który zakończył się w minioną niedzielę w klubie Żak w Gdańsku, Jakub Knera i Paweł Nowicki.
I tak zrobili. Rzeczywiście, Dni Muzyki Nowej w obecnym kształcie obalają mit hermetyczności muzyki współczesnej. W wyniku takiego podejścia na pięciodniowym festiwalu codziennie była pełna widownia, a wśród słuchaczy przeważali ludzie młodzi. Oczywiście można mówić, że wybrano atrakcyjny wycinek całości, pomijając najambitniejszą twórczość awangardową, ale od tego właśnie są kuratorzy, by zapraszać nowych słuchaczy do kontaktu z muzyką i dalszych poszukiwań na własną rękę, także i tych skrajnie eksperymentalnych.
Było więc pięć dni i dziesięć koncertów, lepszych i trochę gorszych, ale bez wyjątku istotnych i potrzebnych. Najszerzej reprezentowane były dwa obszary poszukiwań: w kręgu muzyki elektronicznej i współczesnej kameralistyki, niekiedy obie te linie się przecinały lub przenikały nawzajem w jednym występie.
Osobiście największe wrażenie zrobiły na mnie dwie propozycje elektroniczne, obie niemieckie: Gelbart i Joasinho. Adi Gelbart z Berlina zaprezentował fascynujący program „Preemptive Music to Satisfy Our Future Masters“ rewelacyjnie łączący muzykę elektroniczną z graną na instrumentach konwencjonalnych (znakomite sola na saksofonie!), dowcipnymi wizualizacjami i grą aktorską. Gdańska publiczność dosłownie wchłonęła ten występ. Dawno już nie widziałem tak perfekcyjnie przygotowanego solowego koncertu. Duet Joasinho z kolei tworzą dwaj młodzi muzycy z Monachium, Cico Beck i Nico Sierig, którzy zapełnili scenę Żaka robotami grającymi na instrumentach i różnej wysokości wiatrakami, do których przywiązane były wahadła zakończone kulkami pełniące rolę dodatkowych instrumentów perkusyjnych. Siedząc w kucki wśród robotów zatapiali ich mechaniczną muzykę powodzią ciepłych elektronicznych dźwięków. Słuchało się tego znakomicie.
Ze świata kameralistyki zstąpili do Żaka Szwajcarzy z Ensemble Phoenix Basel, Finowie z Defunensemble i trójmiejskie zespoły NeoQuartet i Kwartludium, których wspólny program zakończył cały festiwal. Znakomity poziom wykonania i staranny dobór repertuaru był wspólnym mianownikiem tych koncertów, choć i składy instrumentalne i sposób prezentacji różniły się mocno. Szwajcarzy byli żywiołowi i nie stronili od aktorskich sztuczek, Finowie ascetyczni, a Polacy - jak to Polacy - pośredni.
Bardzo interesujące były wspólne przedsięwzięcia muzyków polskich i zagranicznych: zdobywającej międzynarodowy rozgłos kompozytorki Olgi Wojciechowskiej z serbskim gitarzystą Vukasinem Djeliciem i pary polskich perkusjonistów Magdy Kordylasińskiej-Pękali i Miłosza Pękali z Asuną Arashim z Japonii. Zwłaszcza Japończyk wspomagający się w grze na gitarze elektrycznej imponującą kolekcją mechanicznych zabawek, pozostanie na długo w pamięci.
DMN 2017 pokazały jak szeroka jest paleta muzyki współczesnej - między konceptualnym występem Johannesa Kreidlera polegającym głównie na mówieniu, a parateatralnymi „Stalookimi“ Artura Zagajewskiego rozciąga się ogromna, warta zbadania, przestrzeń.