Dlaczego mama nie żyje? Cztery dni w szpitalu bez USG, a w brzuchu guz
Pani Małgorzata miała 46 lat, troje dzieci i duży guz, który zablokował jelito grube. Czy toruński szpital mógł jej uratować życie, gdyby zamiast przez kilka dni badać krew, kał i mocz, zrobił USG?
- Nie wątpię, że to właśnie błąd diagnostyczny personelu medycznego spowodował śmierć pacjentki - mówi adwokat Mariusz Lewandowski, pełnomocnik rodziny zmarłej.
- Żonie w tym szpitalu należał się ratunek, a nie „obserwacja” - dodaje owdowiały we wrześniu pan Krzysztof. Nie kryje żalu, ale i wielkiej złości.
Ostry brzuch? Zakażenie
Pani Małgorzata miała 46 lat i prowadziła spokojny tryb życia we wsi pod Toruniem. Pan Krzysztof zarabiał (i zarabia) na życie w Skandynawii, a ona zajmowała się domem i dziećmi. Ich najmłodsza córka ma 11 lat.
12 września tego roku kobieta zgłosiła się do lekarza rodzinnego w przychodni zdrowia w swojej miejscowości. Od pięciu dni miała biegunkę, wymiotowała, a do tego środek brzucha bolał ją tak mocno, że prawie lewitowała.
„Zakażenie żołądkowo-jelitowe” - stwierdził doktor i skierował panią Małgorzatę do Szpitala Obserwacyjno-Zakaźnego w Toruniu. W trybie pilnym pacjentkę do miasta zawiozła karetka. W lecznicy położono ją na Oddziale Schorzeń Pokarmowym. Przebywała tutaj cztery dni: od 12 do 16 września.
Obserwcaja, krew, mocz i kał
- Przez cały ten czas pani Małgorzata bardzo cierpiała. Miała nawrotowe bóle brzucha - początkowo nadbrzusza środkowego, później już całego. Stan pacjentki się pogarszał, bóle nie ustępowały - relacjonuje adwokat Mariusz Lewandowski.
Co robił personel medyczny? Jak wynika z dokumentacji medycznej, od 12 do 16 września kobieta poddawana była obserwacji. Wykonano jej badania krwi, moczu i kału. Nie zrobiono USG ani podobnego badania.
15 września bóle jeszcze bardziej się wzmogły. 16 września cierpiąca pani Małgorzata skierowana została na konsultację chirurgiczną, po której pozostała w Klinice Chirurgii Ogólnej „celem dalszej diagnostyki i leczenia”.
Otwarcie brzucha i szok
Jeszcze tego samego dnia chirurdzy zdecydowali, że panią Małgorzatę trzeba położyć na stół operacyjny. Wykonali, trzymając się terminologii medycznej, laparotomię, prawostronną hemikolektomię, końcową ileostomię. Z powłok brzusznych lekarze wyprowadzili dwa dreny, wyłonili ileostomię i podawali tlen przez tzw. wąsy.
To, co odkryto podczas operacji, musiało szokować samych medyków. Stwierdzili rozlane, ropno-kanałowe zapalenie otrzewnej, martwiczne zmiany monstrualnie rozdętej okrężnicy, perforację oraz duży guz. Wychodził on najprawdopodobniej z trzonu żołądka i zatykał jelito grube.
Po operacji pani Małgorzata słabła z godziny na godzinę. Praktycznie cały czas spała. Zdążono jej jeszcze wykonać EKG, tomografię komputerową głowy oraz prześwietlenie klatki piersiowej. 20 września wieczorem pacjentka zmarła.
„Wstrząs septyczny w przebiegu rozlanego ropnego zapalenia otrzewnej” - odnotowano w dokumentacji medycznej.
Co mogli zrobić lekarze?
- Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przyjmowana do Szpitala Obserwacyjno-Zakaźnego pacjentka, z trwającymi od pięciu dni bólami, biegunką i wymiotami oraz podejrzeniem ostrego brzucha, wymagała, po pierwsze, przeprowadzenia badań gastrologicznych, w tym USG jamy brzusznej, gastroskopii i kolonoskopii - podkreśla adwokat Mariusz Lewandowski. - Po drugie natomiast - szybkiej interwencji chirurgicznej.
Według rodziny zmarłej kobiety i prawnika, do zaniedbania do szło na wspomnianym Oddziale Schorzeń Przewodu Pokarmowego. Poprzestanie wyłącznie na badaniu krwi, kału i moczu spowodowało, że nie rozpoznano stanu zagrożenia życia pacjentki.
- Konieczność podjęcia natychmiastowej interwencji chirurgicznej w przypadku podejrzenia ostrego brzucha należy do podstaw wiedzy medycznej - dodaje adwokat rodziny.
Co na to toruński szpital?
Pan Krzysztof zdecydował się zgłosić Wojewódzkiemu Szpitalowi Zespolonemu im. Ludwika Rydygiera w Toruniu (to jego częścią jest obserwacyjno-zakaźny) roszczenie majątkowe z tytułu krzywdy doznanej wskutek śmierci żony.
Szkoda została zgłoszona w połowie listopada. O jakiej kwocie zadośćuczynienia wdowiec myśli, nie chce na tym etapie zdradzać. Kilka dni temu radca prawny lecznicy odpowiedział, że zgłoszenie zostało przesłane ubezpieczycielowi w celu wszczęcia postępowania likwidacyjnego.
- Szczegółów sprawy, w tym tych dotyczących postępowania personelu medycznego, nie chcemy na razie komentować - mówi dr Janusz Mielcarek, rzecznik WSZ w Toruniu. I nie kryje, że taką strategię podpowiadają mu prawnicy. Liczą się z tym, że wynik postępowania likwidacyjnego pana Krzysztofa nie zadowoli i wszyscy spotkają się w sądzie.
Na Oddziale Schorzeń Przewodu Pokarmowego nie ma z kim rozmawiać o przypadku pani Małgorzaty. Tak się składa, że lekarka, która była koordynatorem oddziału, właśnie odeszła z pracy. - Jej zastępcy czy pełniącego obowiązki nie ma - słyszymy na oddziale.
Wszyscy zainteresowani muszą zatem wstrzymać się do finału postępowania likwidacyjnego. Nie jest tajemnicą, że ubezpieczyciel toruńskiego szpitala (zrobiłby tak zresztą każdy inny) bardziej skupi się na obronie interesów swojego klienta niż szkodzie wdowca.
W najbardziej ramowym ujęciu na postępowanie likwidacyjne składają się: ustalenie stanu faktycznego zdarzenia losowego; ustalenie zasadności zgłoszonych roszczeń; ustalenie wysokości odszkodowania lub świadczenia.
- A ciężar dowodu spoczywa na osobie zgłaszającej szkodę. Tak stanowi art. 6 Kodeksu cywilnego - dodaje dr Janusz Mielcarek.
Nawet gdy takie postępowania uznają szkodę, to wypłacane przez ubezpieczycieli szpitali kwoty są tak niesatysfakcjonujące, że pokrzywdzeni kierują sprawy do sądów. Z tym liczą się już i pan Krzysztof, i sam WSZ w Toruniu.
Przybywa takich spraw
Z roszczeniami kierowanymi wobec do sądów bywa różnie.
W maju 2016 r. Sąd Okręgowy w Toruniu oddalił powództwo kobiety, która domagała się 80 tys. zł od szpitala w Brodnicy za powikłania, które wystąpiły przy porodzie w wyniku cesarskiego cięcia.
Kobieta rodziła w lutym 2014 r. i była to jej druga „cesarka”. Po powrocie do domu czuła się bardzo źle. Pojechała z mężem do przychodni w innej miejscowości, tam zmieniono jej opatrunek. „Gdy powódka wsiadła do samochodu i on ruszył, poczuła, że robi jej się ciepło w podbrzuszu. Zobaczyła, że rana się otworzyła i jelita wypłynęły na zewnątrz” - czytamy w opisie sprawy.
Potem była karetka „na cito” i szpitalny zabieg, polegający na umieszczeniu jelit w brzuchu. W tej sprawie jednak biegły nie stwierdził, by przyczyną cierpień był sposób wykonania cesarskiego cięcia w Brodnicy.
W całej Polsce z roku na rok przybywa w sądach podobnych spraw. Orzeczeń korzystnych dla pacjentów - już nie. Jedno z najwyższych zadośćuczynień - 5 mln zł - wywalczyła pacjentka szpitala w Warszawie przy ul. Banacha (2014 r.). Wojowała w sądzie 10 lat.