Demokracja zdegradowana przez Big Tech. Rozmowa z prof. Andrzejem Zybertowiczem o jego książce "Cyber kontra real"
Jeśli siły demokracji nie wezmą Big Techu w karby, to będzie po demokracji - alarmuje profesor Andrzej Zybertowicz, socjolog, doradca prezydenta RP
W książce „Cyber kontra real: Cywilizacja w techno-pułapce” po raz kolejny zwraca pan uwagę na to, że wielkie korporacje zajmujące się nowymi mediami stały się silniejsze niż państwa i są zupełnie pozbawione demokratycznej kontroli. Obserwując stan demokracji, może to lepiej, żeby rządzili nami ludzie, którzy mają kompetencje, są w stanie zarządzać wielkimi firmami i udało im się w życiu coś stworzyć?
Pytanie konfrontujące kompetentnych ludzi sukcesu u sterów wielkich korporacji i rzekomo niekompetentnych polityków jest bardzo interesujące. Będąc początkującym badaczem, przeczytałem, że w Stanach Zjednoczonych najbardziej bystre umysły idą do biznesu, nieco mniej rozgarnięci do polityki, a ci z umysłami trzeciego rzędu to do nauki, a już najsłabsi to do nauk społecznych, bo ci myślący precyzyjnie idą do nauk ścisłych. Mnie to trochę wtedy podłamało, ale jakieś ziarno prawdy w tym wszystkim jest. Ale proszę zwrócić uwagę, że trwały sukces biznesowy wiąże się z dobrym opanowaniem reguły gry na pewnym poletku. Na poletku „rządzenie społeczeństwem” reguły są inne.
Czy mógłby Pan to jakoś zilustrować?
O ile w jakimś sensie możemy mówić, że np. Jack Ma, miliarder, współtwórca giganta Alibaba, sprawdził się w biznesie, to prawdopodobnie nie sprawdziłby się jako działacz Komunistycznej Partii Chin. A towarzysze z Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin, zapewne nie daliby rady w biznesie, bo na obu polach potrzebne są odmienne typy kompetencji, inne formy koordynacji działań, inne typy komunikacji ze współpracownikami oraz otoczeniem społecznym. O ile można powiedzieć, że w jednym i w drugim przypadku w grę wchodzą także intrygi, konszachty, to natura tych działań i natura pętli informacyjnych, w jakich funkcjonują wybitni przedsiębiorcy i wybitni politycy, jest istotnie odmienna. W systemie demokratycznym, nawet bardzo ułomnym, gdzie wybory do pewnego stopnia bywają fasadowe, politycy muszą się liczyć z tym, że jednak podlegają jakiejś kontroli (w tym kontroli swojego własnego środowiska) i mogą wypaść z gry.
Natomiast w przypadku Big Techu trzeba skupić uwagę na słowie big i skonkretyzować, co ono tu znaczy. Google nie jest firmą wielką pod względem liczby zatrudnianych ludzi. Ale, jeśli dobrze pamiętam, Google ma jeden z najwyższych wskaźników na świecie proporcji między liczbą zatrudnionych pracowników a generowanym przychodem. Google jest potężną firmą, ponieważ dysponuje wielkim majątkiem, ogromnymi zasobami finansowymi i silnie oddziałuje na świat. Podobnie jest z Amazonem, Applem, Facebookiem-Meta, Microsoftem i szeregiem innych firm mniej znanych, ale też potężnych.
Na ile to podważa moje przekonanie, że mimo wszystko lepiej by światem rządzili biznesowi ludzie sukcesu niż sfrustrowani często politycy?
Kłopot z punktu widzenia stabilności ludzkiej cywilizacji polega na tym (dobrze to widać, gdy przyjrzymy się bliżej okolicznościom i konsekwencjom przejęcia Tweetera przez Elona Muska), że bardzo wąska grupa ludzi, których część jest słabo znana opinii publicznej, kumuluje w swoich rękach i ma pod swoim arbitralnym wpływem jednocześnie trzy bardzo ważne zasoby: bogactwo, wiedzę i władzę. Żadna tajna służba na świecie, prawdopodobnie łącznie z amerykańską National Security Agency, nie ma takich zasobów informacyjnych, jak Facebook, Google czy Amazon połączonych z - uwaga! - możliwością niemal natychmiastowej zamiany wiedzy uzyskiwanej od swoich konsumentów, klientów, użytkowników z możliwością modyfikacji zachowań miliardów ludzi.
W istocie mamy do czynienia z największymi instytucjami szpiegowskimi na świecie, które jednocześnie mają instrumenty manipulacyjne przekraczające swoim potencjałem wszystko, co ludzkość wynalazła. W dodatku zarówno te instrumenty, którymi są głównie algorytmy, nie są znane opinii publicznej, nie są poddawane kontroli żadnych podmiotów prawnych i mogą wytwarzać długofalowe efekty społeczne. A NSA - kiedyś skrót National Security Agency żartem rozwijano jako No Such Agency, sugerując, że jest to instytucja tak tajna, jakby w zasadzie jej nie było - podlega nadzorowi amerykańskiego państwa, amerykańskiego podatnika, częściowo jakoś tam mediom. Ale możliwości oddziaływania na stabilność systemu cywilizacyjnego ludzkości, głównie cywilizacji zachodniej, ale nie tylko, ma o wiele mniejsze niż grupa GAFAM. Czy wiemy, jak nieliczna grupa osób była w stanie wprowadzić w życie decyzję o tym, by zablokować dostęp urzędującego prezydenta USA, mocarstwa atomowego, do kluczowych kanałów komunikacji politycznej? Prawdopodobnie było kilkanaście osób, które odcięły Trumpa od Facebooka, YouTube’a, Twittera, Instagrama etc. Nastąpiło przesunięcie wpływu w ręce ludzi, w pewnym sensie bez twarzy.
Natomiast nie wiemy oczywiście, jakie osoby. Tego nie wiemy.
Groźba demokratycznej kontroli powściąga polityków przed nadużyciami. Tu tego nie ma, ale jest jeszcze inny wymiar, mniej oczywisty, którego spora część obserwatorów, badaczy, użytkowników Internetu w ogóle nie docenia. Otóż za pomocą, dość mało kosztowej korekty algorytmów można decydować o tym, co - jakie tematy i osoby - jest spychane w niebyt, w milczenie, a co staje się znienacka rzeczą superpoważną, na której mamy się wszyscy skupić.
Na przykład, w ostatnich dniach ujawniono dokumenty Twittera pokazujące, jak prawdziwe informacje dotyczące Huntera Bidena, syna startującego wtedy w wyborach kandydata na prezydenta USA, ocenzurowano. Można sobie wyobrazić, że wąska grupa elit amerykańskich, chińskich czy innych, cenzurując strumienie informacji docierających do miliardów ludzi w pewnych sytuacjach „chroni” tych ludzi przed prawdziwą wiedzą o jakichś zdarzeniach, a w innych przypadkach może nam wdrukować głębokie przekonanie o tym, że ważne jest coś, co naprawdę jest nieważne, ale pasuje do czyichś interesów.
Ale czy takie manipulacje nie występowały zawsze w historii?
Owszem. Nigdy jednak tak nieliczni nie posiadali tak głębokiej wiedzy o tak licznych i nie byli w stanie tak szybko wywierać wpływ na nastroje i poglądy tak ogromnej liczby ludzi. Nigdy wcześniej bazujące na wiedzy naukowej instrumenty manipulacyjne nie penetrowały tak głęboko ludzkiej podświadomości i ludzkiej wyobraźni. Nigdy tak wydajnymi narzędziami atomizacji i indywidualizacji nie dysponowała tak nieliczna grupa ludzi, których nikt nie wybrał do rządzenia. I w niektórych, ale znacznie mniej licznych przypadkach niż Pan sądzi, nie lekceważyłbym założenia, które było w pierwszym pytaniu - to mogą być supersprawni ludzie. Ale to nie jest tak, że u sterów wielkich korporacji są sami geniusze dobrze rozumiejący, jak działa świat społeczny, którzy w dodatku mają ugruntowany dojrzały system wartości. I że jeśli tym geniuszom damy dźwignię politycznego sprawstwa, to oni urządzą nam lepsze społeczeństwo.
Wydaje się, że dzisiaj politycy zdali sobie sprawę z tego, że tak naprawdę to, czy zostaną wybrani, czy nie, wynika z ich sprawności medialnej i mogą mówić, co im ślina na język przyniesie.
Inaczej tu widzę mechanizm przyczynowo-skutkowy. Najpierw platformy komunikacyjne Big Techu zdegradowały przestrzeń komunikacji politycznej. Wymusiło to na polityków, którzy w warunkach hiperpluralizmu, czyli infozgiełku, żeby przebić się ze swoim przekazem, muszą go nadmiernie upraszczać i radykalizować. A w tej nowej sytuacji głośno się krzyczy: zobaczcie ci politycy są nieracjonalni, głupi, no to przecież lepiej, by światem rządzili racjonalni ludzie biznesowego sukcesu. Najpierw stworzono warunki, w których media - głównie społecznościowe, ale inne muszą za nimi nadążyć - każdego dnia delegitymizują system, a potem mówi się: demokracja się nie sprawdziła. Nie jest dowodem wrażliwości społecznej to, iż ktoś zgromadził majątek powyżej 100 miliardów dolarów. To ta pułapka, której nie możemy dać się skusić.
Świat został zniszczony już przez Big Tech. Czy to się da odwrócić?
Jeszcze nie zniszczony, ale zdegradowany - tak. Jeśli siły demokracji nie wezmą Big Techu w karby, to po prostu demokracja zostanie wykończona, że tak powiem, w swoim własnym łonie. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że sieci wodociągowe w jakimś kraju uzyskały zgodę na to, że przez 2 lata woda nie jest poddawana kontroli jakościowej. I do tej wody w jednych regionach, gdzie przeważają pewne grupy społeczne, dodawane są dopalacze, w innych miejscach substancje nasilające działanie tych hormonów, które odpowiadają za nasz dobry nastrój lub jakieś lekkie narkotyki, w tym tworzące efekty euforyczne, zaś jeszcze gdzie indziej substancje depresyjne. I w ten sposób zarządza się reakcjami milionów ludzi. W momencie, gdy ludzie wreszcie się budzą, orientując się, że coś nie gra z naszą wodą, że koniecznie trzeba wprowadzić system kontroli jakości wody, eksperci zatrudnieni przez właścicieli wodociągów głośno mówią, że to naruszenie wolności przepływu substancji zdrowotnych w sieci wodociągowej.
Chodzi Panu w tym przykładzie, iż są świadczone usługi, dystrybuowane dobra, ale nie ma możliwości, żeby była jakakolwiek kontrola jakości tych dóbr, usług.
Tak. Ale są to usługi pozwalające lansować rozmaite wizje tego, czym ma być społeczeństwo, które wcześniej zdestabilizowano. Z jednej strony stworzono, pewnie nie całkiem świadomie, warunki, w których polityk niejako musi się kretynizować, by komunikować się z elektoratem, któremu już wcześniej podesłano to rozweselacze w postaci filmików z kotkami, to brutalnej pornografii. Big Tech, jego media społecznościowe obniżają zdolność racjonalnego myślenia mas społecznych. Z drugiej strony politycy, chcąc nadążyć za nastrojami ludu, prymitywizują swój przekaz oraz zasady gry w politykę. To bigtechowa polaryzacja tworzy podglebie dla populizmu, ale niczego nieświadomi albo wynajęci obrońcy demokracji liberalnej mówią, że to ideologiczni radykałowie, politycy populiści wytworzyli polaryzację. Amerykańska badaczka Shoshana Zuboff mówi, że to jest odwrócenie porządku przyczyny i skutku. Nawet ci politycy, którzy twierdzą, że nie są populistyczni, w istocie są populistyczni, na przykład prezydent Macron. Przecież pewna prorosyjskość jego postępowania posunięć wynika m.in. z potrzeby ścigania się na wpływy z bardziej radykalną panią Le Pen, której bigtechnowa infosfera dała siłę oddziaływania.
Czy nie jest już za późno? Czy jest jeszcze siła, która byłaby w stanie ten postępujący proces odwrócić?
Populizm wśród polityków będzie narastał i na razie jedynym bezpiecznikiem, ograniczeniem są chyba interesy samego Big Techu. W momencie, w którym politycy będą robić coś, co może się skończyć źle dla naszej cywilizacji, a Big Tech bez świata nie może istnieć, no to wtedy oni pewnie się ogarną.
Moja książka to ostrzegawcza prognoza na temat kondycji naszej cywilizacji. Każdy z nas powinien wprowadzić higienę cyfrową u siebie i w swojej rodzinie - ale, niestety tylko nieliczni są w stanie to zrobić. Reszta jest na przemian manipulowana rozweselaczami lub depresantami na przemian ludziom podawanymi, wpadając w swoistą - mówię w przenośni, bo nie jestem psychiatrą - chorobę dwubiegunową. W momencie, gdy Komunistyczna Partia Chin, z jednej strony poddaje kontroli swój Big Tech, a z drugiej strony ogranicza czas spędzany przez dzieci przed ekranem, to grozi nam, że w którymś momencie Cywilizacja Zachodu będzie cywilizacją kretynów - zatomizowanych, rozhisteryzowanych, neurotycznych, a Orient stanie się cywilizacją ludzi ambitnych, którzy w dodatku będą chcieli jeszcze odreagować rzeczywiste i wyimaginowane krzywdy ery kolonialnej. Tu nie chodzi tylko o to, byśmy się ogarnęli, bo demokracja jest w kryzysie na Zachodzie. Grozi nam hegemonia innej cywilizacji, która z natury rzeczy przez dłuższy czas będzie silnie autorytarna.
Z drugiej strony, na szczęście, pamiętajmy, że jednak społeczeństwa Tajwanu, Korei Południowej, Japonii, częściowo Singapuru dość umiejętnie łączą orientalne kolektywistyczne tradycje z ważnymi elementami demokracji, nie całkiem w stylu zachodnim, ale jednak. Wydaje się, że jeśli mamy szukać wzorców dalszego rozwoju cywilizacyjnego, to powinniśmy z większą pokorą przyjrzeć się demokratycznym krajom Orientu i nie skupiać się tak bardzo na sobie. Jeśli przyjrzymy się statystykom studentów pochodzenia azjatyckiego na uczelniach amerykańskich, wydaje się, że prawdziwe są te głosy, które mówią, że takie uczelnie, jak Harvard czy inne z Ligi Bluszczowej bronią się przed uczciwymi kryteriami naboru, bo zostałyby zdominowane przez utalentowanych i pracowitych jednocześnie Azjatów. Moja książka akurat tego wątku nie eksploruje, ale daje przesłanki do rozważenia tej ścieżki ewolucji ludzkości jako czegoś realnego.