Dekret równości. 50-procentowy parytet dla kobiet
Czytam we własnej gazecie tekst o inicjatywie Kobiet Filmu, domagających się 50-procentowego parytetu dla kobiet we wszystkich instytucjach decydujących o polskiej kinematografii.
W składach jury, komisjach konkursowych, a także w zarządach telewizji oraz na uczelniach filmowych. Czytam i ciężko mi uwierzyć.
Prezesem naszego koncernu medialnego jest kobieta, prezesem naszego krakowskiego wydawnictwa jest kobieta, ja sam na swego zastępcę powołałem kobietę, a magazyn, który Państwo czytają, zredagowała... tak, kobieta.
W ogóle z kobietami współpracuje mi się bardzo dobrze, od lat. Tłumaczę się jak dureń, żeby nikt mi nie zarzucił seksizmu. A teraz do rzeczy. Co trzeba mieć w głowie, by domagać się parytetu na poziomie 50 proc.?
Rozumiem ustalanie parytetów 20-procentowych, dla ochrony dyskryminowanych mniejszości, ale 50 proc.? Za chwilę to szaleństwo przybierze takie rozmiary, że w każdym miejscu pracy będziemy musieli ustalać zasadę równości w liczbie kobiet i mężczyzn na wyższych stanowiskach.
W każdej fabryce, szkole, redakcji... Ten kij ma oczywiście drugi koniec. Ktoś może chcieć ustalać parytet np. w przedszkolach, gdzie dziś pracują prawie same kobiety albo w ciałach pedagogicznych szkół - dla zrównoważonego rozwoju dzieci. Albo pośród kandydatów na studia. To ostatnie pewnie by się nawet wielu facetom spodobało, bo przecież dziś to kobiety stanowią niemal 60 proc. polskich studentów.
Radykałowie umieją każdą piękną ideę (np. równouprawnienia) ośmieszyć. Mają zawsze proste i genialne pomysły na wszystko. Zadekretują coś i myślą, że zmienią świat. Niestety, niemal zawsze wychodzi z tego bałagan, który potem trudno posprzątać.