Komunizm to nie jest po prostu inna cywilizacja, to inna galaktyka, antymateria, gdzie na początku był język, a potem życie, na początku pojęcia, dopiero później – zjawiska.
[...] To świat Za Lustrem: dzieci traktuje się tam jak dorosłych, a dorosłych – jak dzieci, i chociaż wszystko jest rozpisane na pięć lat naprzód, jednakże nigdy nie wiadomo, co stanie się nazajutrz. I nie dziw, że ten antyświat całkowicie świadomie „jest budowany” jako antyteza do wszystkiego uprzednio poznanego. Dobre czy też złe było „stare”, należało je zniszczyć i stworzyć „nowe”, na bazie pryncypialnie odmiennej idei, służące pryncypialnie innym celom. Po dziesięcioleciach takiego „budowania”, nie ma i być nie może struktury społecznej, instytucji, aspektu życia lub zjawiska, które tą ideą nie przesiąkły. Oczywiście, w rezultacie otrzymano brednie odpowiadające bzdurności idei: ubogie, żebracze państwo ze zdegenerowaną ludnością, które, mimo to, trzymało w strachu cały świat, które wysyłało międzyplanetarne pojazdy na Marsa, ale nie opanowało sztuki produkcji żyletek; państwo, w którym właściwie nie było rządu, ale była władza, nie było ekonomii, ale była ekonomia polityczna, nie było kultury, ale było Ministerstwo Kultury, zobowiązane do jej wykorzeniania. Poeci i artyści sami stali się biurokratami, zaś biurokraci – artystami i poetami i każdy dorosły człowiek był zobowiązany do cotygodniowego studiowania arkanów marksizmu, podczas gdy władze określały jaką muzykę można słuchać w wolnym czasie. Rozum człowieczy nie jest w stanie wymyślić takiego absurdu, którego by tam już nie urzeczywistniono. Lecz spróbujcie zmienić cokolwiek w tym królestwie socjalistycznego surrealizmu, nie zmieniając przy tym podstawowej idei – a przekonacie się, że jest to równie bezsensowne jak obcinanie szczurom ogonów w celu wyhodowania bezogonowego potomstwa. Ideologia jest swoistym kodem genetycznym krajów zwycięskiego socjalizmu; nie zmieniając jej,nie podobna dokonać nieodwracalnych zmian.
Oczywiście nie oznacza to, że system był całkowicie niezmienny; przeciwnie, zmieniał się on dość często, a niekiedy nawet dość radykalnie. Jednakże zmiany takie dokonywały się nie z dobrej woli kogokolwiek, lecz zawsze jako wynik głębokiego kryzysu, stawiającego pod znakiem zapytania samo istnienie systemu. Jest to sytuacja, jak to określił Lenin, gdy lufa rewolweru jest przystawiona do skroni i wybór jest jednoznaczny: albo zginąć, albo znaleźć ideologiczny kompromis z rzeczywistością. W taki sposób i kryzys, czymkolwiek by on nie był wywołany, jest zawsze kryzysem ideologii. A jak inaczej może być w świecie, gdzie wszystko jest podporządkowane jedynej Partii, która rządzi się za pośrednictwem Słowa?
Oczywiście, dla kogoś postronnego zrozumienie tego jest bardzo trudne. Wiara była potrzebna na początku, kiedy tysiącnogie monstrum dopiero zabierało się za burzenie „całego świata przemocy” i budowanie „nowego świata”. Ale już i wtedy ledwo zawoalowana obietnica bezgranicznej władzy odgrywała niepoślednią rolę, albowiem, było im powiedziane, że w nowym świecie „kto był nikim, będzie wszystkim”. W takim kontekście nie należy mówić o wierze, prędzej już o pokusie.
To prawda, wiara to sprawa głęboko osobista, nie trzeba jej demonstrować na placach na oczach sąsiadów i kolegów z pracy. Nie krzyczy się o niej do mikrofonów i nie pisze do gazet. W tamtych latach żyła ona w szarych, niemających końca kolejkach, ciągnących się od świtu do więziennego okienka. Poniewierała się na etapach i puchła z głodu w łagrach, gnieździła się po izbach i tliła w czyimś zakazanym kaganku. To była wiara. A tam w okrwawionym flagami, pochlastanym transparentami świecie królował zupełnie inny zwierz – „entuzjazm mas” – rodzaj masowej psychozy. Tam każdy starał się upodobnić do plakatowych wizerunków robotników i chłopów, chłopców i dziewcząt, żarliwie zapatrzonych w przyszłość. Tam powietrze drżało od optymizmu, i nawet gdy człowiek zostawał sam, jeszcze pod nosem nucił rewolucyjne pieśni. A teraz zgadnij człowieku – to strach czy sumienie starano się zagłuszyć tymi marszami, przed wstydem czy odpowiedzialnością chowali się w tłumie, nie tylko nie była to wiara, lecz namiętne pragnienie uwierzenia w nawet najbardziej prymitywną propagandę. Czy to instynkt samozachowawczy, czy obłudny głos samousprawiedliwienia szeptał «Wierz jak i wszyscy – będziesz miał lżej. Krusz „stare”, buduj „nowe” razem ze wszystkimi i nie pobłądzisz. Ani Czort cię wtedy nie zje, ani Komisarze nie rozstrzelają. PRZECIEŻ NIE MOGĄ UKARAĆ WSZYSTKICH!».
I im bardziej szerzył się terror, czym więcej rozstrzeliwali ich Komisarze, tym bardziej „wierzyli”, wciskali się w tłum jeszcze gęściej, do pełnej nierozpoznawalności twarzy. Tym wścieklej piętnowali kolejnych „wrogów ludu”, wczorajszych swoich współtowarzyszy. A im bardziej natrętny był głos sumienia, tym sroższy terror i niepowstrzymane dążenie do jak najszybszego zniszczenia starego świata w ogniu rewolucji światowej, żeby żadni „inni” już nie zostawali jako żywe memento.
Cóż im jeszcze pozostawało oprócz wiary, że ta jatka jest usprawiedliwiona historyczną nieuchronnością, przyszłym powszechnym szczęściem. Przecież tu nie ma wyjścia: albo jesteś mordercą, albo dobrodziejem ludzkości. Albo zwyciężysz – albo zawiśniesz.
Oczywiście, aby wiara była pełna, potrzebne jest jeszcze coś pozytywnego, namacalnego, „obiektywnego”. Mówiąc wprost – cud. No cóż, Partia cudów nie skąpiła: zagradzano tamami potężne rzeki, powstawały gigantyczne fabryki, w tajdze wyrastały miasta. Zupełnie jak w bajce, na czarodziejskie słowo Partii, pustynie przeradzały się w ogrody, ujarzmiono Arktykę i nawet przestępcy przemieniali się w uczciwych pracowników. Wszystko było do osiągnięcia, jeśli razem, we wspólnym zrywie, pod kierownictwem Partii . Czy to nie cud? Ale wyczerpał się terror, ucichły namiętności, opadł „entuzjazm mas”, jak pijackie odurzenie nad ranem. I na miejscu błyszczącego nowego świata nagle ukazała się sponiewierana ziemia i zgniłe bagna. Ani ogrodów, ani miast - same słowa. Zupełnie jak w bajce, gdzie skarby podarowane przez diabła, zawsze w dziennym świetle okazują się grudkami błota.
Cóż więc zostało? Pozostał wykastrowany kraj ze zwyrodniałym ustrojem społecznym, w którym ze szczętem wytrzebiony został ten typ człowieka, który jest zdolny do pracy. Pozostał strach, siedzący już nie pod skórą, ale w genach. [...]
I na koniec pozostały okaleczone dusze całych narodów, które zburzyły swoją kulturę, wytrzebiły tradycję, zbezcześciły świątynie. Być może to właśnie jest najbardziej nieodwracalne, albowiem zabić w sobie człowieka jest bardzo łatwo, a wskrzeszenie go prawie niemożliwe. [...]