Czy informatyk coś tworzy? Po co są miastowi? Kościuszko patrzy na nas z góry przez aplikację, a my ciągle „rozmawiamy” z kosami na sztorc
Dlaczego informatyk z InPostu zarabia wiele razy więcej niż kurier rozwożący codziennie milion paczek? Czy w ogóle informatycy coś produkują? Czy tworzą PKB, jak robotnik w fabryce, murarz, rolnik? Jaki wkład do narodowego bogactwa wnoszą wielkie miasta i po co w ogóle są (wielko)miastowi? Ja wiem, drodzy Czytelnicy z metropolii, że wielu z was uzna te pytania za absurdalne i oburzające. Ale ja zostałem nimi ostatnio zasypany. Co utwierdziło mnie w przekonaniu, że politycy rozbuchali mnóstwo brzydkich emocji. I że wielu ludzi żyje w matriksie społecznych urojeń, a reszta jest ich zakładnikami. Weźmy wieś. Udający się tam polityk myśli (i często mówi), że odwiedza rolników. Tymczasem rolników jest na polskiej wsi mniej niż kolesi sączących mamrota oraz – uwaga! – mniej niż informatyków. Równocześnie, wbrew stereotypom, polscy rolnicy są – po informatykach - najbardziej scyfryzowaną grupą zawodową nad Wisłą.
W zdominowanej przez mieszkańców wsi Małopolsce mieszka w sumie 3,4 mln ludzi. Tworzą oni 1,25 mln gospodarstw domowych, z czego 700 tys. w miastach i 555 tys. na wsi. GUS podaje, że w regionie działa 140 tysięcy gospodarstw rolnych. Ale w ARiMR słyszymy, że wnioski o unijne dopłaty obszarowe - czyli de facto za skoszenie pola - składa 118 tysięcy (w niektórych gminach odłogiem leży 30 proc. gruntów rolnych), z czego o dopłaty na prowadzenie produkcji na rynek występuje… 10 tysięcy. I to są – umówmy się – rolnicy, którzy nas żywią i bronią przed głodem. 10 tys. gospodarstw na 555 tysięcy. Ci ludzie są w 100 procentach scyfryzowani – od lat składają wnioski o dopłaty wyłącznie online, zaś w pracy stosują najnowsze technologie.
Owszem, odsetek pracujących jest na wsi sporo niższy niż w miastach (51,2 wobec 57,5 proc.), a z pomocy społecznej żyje w Małopolsce powiatowej więcej osób niż w metropolii. Ale z drugiej strony bez około 200 tys. mieszkańców okolicznych gmin dojeżdżających codziennie do pracy - Kraków by stanął. I to dosłownie, w niezliczonej liczbie wymiarów. Co więcej - około jednej trzeciej absolwentów kierunków IT w Małopolsce pochodzi ze wsi. Daje to jakieś 25 tys. osób w tym stuleciu. Większość z nich pracuje dla firm ulokowanych w miastach. W samym Krakowie, w firmach IT i non-IT, jest już ponad 50 tys. informatyków. Co trzeci ze wsi. Parafrazując Irenę Santor (a właściwie Ryszarda Marka Grońskiego): Najpiękniejsze krakowianki to przyjezdne, a najbłyskotliwsze algorytmy pochodzą z Zielonek. Przy okazji: na Akademii Górniczo-Hutniczej od lat NIE przodują górnicy, ani hutnicy, tylko właśnie informatycy.
Te dane pokazują rewolucyjną zmianę, jaka zachodzi w małopolskiej społeczności. Ba, właśnie nabrała rozpędu. Miasto i wieś są ze sobą ściśle związane, pracują na wspólny dobrobyt w tandemie – ale nie w taki sposób, jak za czasów naszych babć i dziadków, czy nawet matek i ojców. I zdecydowanie nie tak, jak we wciąż żywych społecznych urojeniach. Kościuszko patrzy dziś na nas z góry przez przyjazną aplikację, ale my wciąż jesteśmy w swym oglądzie świata i dysputach oślepieni blaskiem kos postawionych na sztorc. Nie wyciągając żadnych wniosków z nagiego faktu, że większość tych dysput wiedziemy za pośrednictwem - a pewnie i z podszeptu - algorytmów.
O sile starych, a (nomen omen) jarych urojeń przekonałem się, gdy tydzień temu, w felietonie „Polska A zarabia, Polska B rządzi?”, podałem za GUS, iż siedem największych aglomeracji wytwarza blisko połowę polskiego PKB (w tym sama Warszawa z okolicą - 18 procent), a krakowianie z obwarzankiem wkładają do wspólnej kasy więcej niż reszta Małopolan. Zostałem za to ostro i masowo zaatakowany – jako „miastowy głupek, który nie wie, że to ciężko pracująca wieś wraz z mieszkańcami miasteczek tworzy bogactwo i jest okradana przez metropolie, które nie produkują nic prócz smrodu lewactwa”. Przy czym najbardziej lewi są informatycy. Wiadomo: to darmozjady, które nie miałyby co jeść, gdyby nie polski rolnik, ani w co się ubrać, gdyby nie polski robotnik, ani po czym jeździć, gdyby nie polski drogowiec.
O rolnikach i "rolnikach" napisałem wyżej. Co do ciuchów, to obawiam się, że zawdzięczamy je raczej robotnikom chińskim, wietnamskim i bengalskim, a w polskie drogi coraz więcej wysiłku wkłada robotnik ukraiński. Produkcją przemysłową zajmują się w Polsce głównie zagraniczne korpo i najlepiej płacą (także w Krakowie) globalne korpo. Ale nie w tym rzecz przecież.
Smutne jest to, że dla mych adwersarzy nie ma znaczenia, iż przywołałem dane o produktywności miast zaniepokojony dwoma faktami. Pierwszy: w debacie publicznej coraz głośniej słyszalna jest frustracja mieszkańców metropolii – przekonanych, że są przez władzę i popierających ją współobywateli pogardzani i poniżani, choć przecież dzięki pracy wielkomieszczuchów jest jeszcze w kraju co dzielić. Drugi: wielkomiejska gorycz niebezpiecznie zderza się z frustracją tzw. Polski powiatowej wynikającą z realnych - i znów dziś narastających - nierówności ekonomicznych. To raczej obiektywny opis potężnych społecznych napięć, w jakich przyszło nam żyć - z lubością podsycanych przez polityków, z najpodlejszych pobudek, wedle zasady dziel i rządź. Niestety, wielu ludzi nie ogarnia tego zjawiska. No i ze skromnej publikacji zrobiła się sprawa o szacunek, godność i – nie przelewki! – honor. Znowuż - z kosami na sztorc.
A przecież winniśmy się wspólnie zastanowić, co jest naprawdę źródłem naszego dobrobytu, co powinno być motorem dalszego rozwoju oraz jak sprawiedliwiej dzielić to, co wytwarzamy. A także - a może przede wszystkim - co robić, byśmy mieli nadal co dzielić. Bo w ostatnim czasie dzielimy z rozmachem to, co dopiero wytworzą nasze dzieci i wnuki. Na wsi i w mieście. Rozumiem kryzysowe potrzeby, ale... Ile pokoleń można zadłużyć?
Przypuszczam, że małopolski informatyk szybko dogadałby się w tej kwestii z małopolskim rolnikiem. Zapewne trudniej będzie się dogadać z twardymi beneficjentami transferów "z wpłatomatu do bankomatu", zwłaszcza z fanami mamrota, ale przecież wykluczenie ich ze wspólnoty byłoby społeczną niegodziwością, albo - jak wolą pragmatycy - niewybaczalnym strategicznym błędem demokratycznego państwa. Nawet jeśli ONI, za podszeptem polityków, chętnie ulegają urojeniom i wykluczają innych. Nas.
PS. A jakby co, to ja jestem w jednej czwartej ze wsi, w jednej czwartej z małego miasteczka, w jednej czwartej z metropolii i w jednej czwartej... z Polski będącej częścią Europy.