Czołgi pod kinem Kijów, czyli czemu Lwów jest bombardowany, a Kraków – mimo wszystko – może planować loty do ciepłych krajów [felieton]
Wyobraźmy sobie wojskowy pojazd pod naszym kinem. Nie jest to rekonstrukcja słynnego zdjęcia „Czas apokalipsy” zrobionego przez Chrisa Niedenthala w pierwszych dniach stanu wojennego w grudniu 1981, tylko wiosenny poranek 2022. Nie jest to warszawskie kino Moskwa, tylko krakowskie kino Kijów. Nie jest to poczciwy SKOT ustawiony po to, by nas sterroryzować, lecz potężny czołg, który strzela w okna okolicznych kamienic oraz w kierunku Cracovii i Muzeum Narodowego.
Kolejne takie czołgi rozjeżdżają nam Nową Hutę, Dębniki i Zwierzyniec. Zrównują z ziemią przedszkola i szkoły, do których jeszcze wczoraj chodziły nasze dzieci i wnuki. My wszyscy siedzimy w piwnicach i schronach. Niewyobrażalne? Kiedy niedawno jadłem śniadanie u Baczewskiego we Lwowie, bombardowanie tego magicznego miasta – historycznie i mentalnie splecionego z Krakowem – też wydawało mi się mrzonką.
Straszę? Przepraszam. Robię to jednak z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze – wielu Polaków odczuwa nieobecny od dekad (u młodszych – wręcz nigdy ) lęk przed wojną. Pamiętam go z grudnia 1981 i całego 1982: „wejdą czy nie wejdą”. To nie była psychoza. To było uczucie w pełni uzasadnione po sowieckich inwazjach w 1956 na Węgrzech i 1968 w Czechosłowacji; miałem rok, gdy w celu wybicia Czechom i Słowakom z głowy „faszystowskich” (czytaj: wolnościowych) idei praskiej wiosny, sąsiedni kraj, rzut beretem od mojego domu, został najechany przez 450 tysięcy żołnierzy i 6500 czołgów. Także przez wojsko polskie. Wysłaliśmy tam na rozkaz Kremla 24 tysiące oficerów i żołnierzy, 647 czołgów, 566 transporterów, 191 dział i moździerzy, 84 działa przeciwpancerne, 96 dział przeciwlotniczych, 4798 samochodów i 36 śmigłowców. Nie, żeby bronić wolności, lecz aby ją stłamsić.
Rozumiem zatem naszych Czytelników z okolic Krakowa, którzy jeszcze parę tygodni temu, gdy w Małopolsce szalały apokaliptyczne wichury, wydzwaniali do swoich urzędów gmin, żeby wyłączyć wyjące syreny alarmowe, bo im dodatkowo zatruwają życie – a dzisiaj chcą te syreny dobrze słyszeć w każdym zakątku swych sołectw. Rozumiem, dlaczego domagają się sprawnego systemu ostrzegania o zagrożeniach wokół lotniska, które wprawdzie w swym wymiarze cywilnym przygotowuje siebie i nas wszystkich do wakacyjnych wojaży, ale równocześnie - jako miejsce operowania 8 Bazy Lotnictwa Transportowego – odgrywa rolę kluczowego zaplecza logistycznego armii. Naszej i naszych sojuszników z NATO. Jeśli spojrzymy na Wschód, wszystko wydaje się możliwe, choć jeszcze wczoraj wydawało się wytworem histerycznej wyobraźni. Małopolanie to wiedzą, krakowianie też.
Po wtóre - „straszę”, albowiem próbuję nakłonić do głębszej refleksji wszystkich tych, którzy jej jeszcze nie poczynili lub zamaszyście ją od siebie odpychają. Otóż pośrodku ukraińskiego nieszczęścia (piszę „pośrodku”, bo kawał Ukrainy mieszka z nami pod jednym dachem z bagażem traum i złości) absolutnie fundamentalne wydaje się pytanie, dlaczego jednak to nasze lotnisko w Balicach – pozostając w bojowej gotowości – może ogłaszać wraz z 20 liniami lotniczymi szokująco normalną siatkę połączeń na wiosnę i lato 2022?
Czy jest tak dlatego, że mamy więcej czołgów i myśliwców niż Rosja? Że nasze Wojska Obrony Terytorialnej są waleczniejsze i lepiej uzbrojone od ukraińskich? Albo że kilku polityków na okrągło peroruje – wzorem wczorajszego brata Orbana - o ataku zgniłego Zachodu i wrednych kacyków z Brukseli na polską suwerenność – i wrzeszczy, ze winniśmy się przed tym bronić do krwi ostatniej? Dotąd dało się te ich wrzaski wytłumaczyć tym, że – wbrew kwiecistym przemowom - mogli nic nie wiedzieć o przelewaniu krwi. Dziś mają jednak okazję oglądać to przelewanie na żywo, może nie pod kinem Kijów, ale – w Kijowie.
A potem, zostawiając Ukraińców z ich traumami pod naszym dachem, polecieć z Balic na wakacje. Najlepiej na jakąś wyspę w Unii lub pod protektoratem NATO.