Część mieszkańców Czudca podpisało w kościele listy poparcia pod petycją "STOP LGBT". Teraz są szykanowani
Napis „Je…ny homofob” (ale w pełnym brzmieniu) zastał rankiem na swojej bramie jeden z parafian w Czudcu. Jest przekonany, że to efekt jego podpisu pod petycją „STOP LGBT”, jaki złożył na liście poparcia, kolportowanej przez czudecką parafię. Kto się podpisał z imienia, nazwiska, adresu i numeru PESEL mógł zobaczyć każdy. Bo listy były wyłożone przy bocznych ołtarzach kościoła. Teraz żąda wycofania podpisu. Nie on jeden w Czudcu.
Projekt ustawy „STOP LGBT” propagowany jest w kościołach niemal całej Polski przez Fundację „Życie i Rodzina” Kai Godek, ultrakonserwatywnej aktywistki ruchu Pro-Life. Jego zapisy zakazują zawierania związków partnerskich, małżeństw jednopłciowych, adoptowania i przysposobienia dzieci przez pary jednopłciowe, akceptowania płci, jako bytu niezależnego od uwarunkowań biologicznych a nawet aktywności seksualnej dzieci i młodzieży przed ukończeniem 18. roku życia.
Kto chciał wesprzeć projekt, mógł podpisać się na listach kolportowanych w kościołach. W czudeckim listy pojawiły się w niedzielę, 13 września. Zawierały wrażliwe dane personalne i każdy miał do nich wgląd. Wkrótce po tym niektórzy z sygnatariuszy doświadczyli z tego tytułu kłopotów.
- Podpisałem, a rano zobaczyłem na bramie swojej posesji kredą napisane „Je…ny homofob”. Kiedy zmywałem, słyszałem, śmiech ludzi stojących na pobliskim przystanku autobusowym. Kilka osób doświadczyło innych szykan: starsza pani usłyszała od kilku młodych ludzi, że jest starą, głupią babą. Kilka osób skarżyło mi się, że w sklepie, na ulicy słyszało pod swoim adresem wulgaryzmy. Wszystkie one listy w kościele podpisały, a że były na widoku publicznym, to wszyscy wiedzieli kto – opowiada jeden z parafian.
I dodaje, że wielu z tych, którzy podpisali, ale nie doświadczyli szykan, po prostu się boi, że ktoś ich dane może wykorzystać na przykład do wzięcia pożyczki.
Mieszkaniec chciał się wycofać, ale się nie dało
Już w czwartek zdecydował, że wycofa swój podpis. Okazało się, że to nie takie proste.
- Byłem na plebanii, drzwi zamknięte na głucho, telefonowałem kilkakrotnie, nikt nie odbierał, zacząłem do księdza proboszcza pisać maile ze swoim żądaniem – opowiada. - Odpowiedziano mi tyle, że takich spraw nie załatwia się mailem, trzeba osobiście. Próbowałem osobiście, nikogo w kancelarii parafialnej nie było.
Listy pocztą elektroniczną ponawiał kilkakrotnie, każdy następny był bardziej radykalny od poprzedniego. W jednym z ostatnich zagroził proboszczowi, że jeśli ten do niedzieli, 20 września, nie doprowadzi do wykreślenia jego danych z listy, wówczas wystąpi na drogę sądową.
Uprzedził też, że jeśli policja zidentyfikuje sprawców dewastacji jego bramy (ich wizerunek utrwalił zapis monitoringu na domu), a ci przyznają, że dewastacja była efektem ujawnionych danych wrażliwych na listach, wówczas również wystąpi przeciwko proboszczowi na drogę sądową. Bo stał się pośrednim sprawcą tych dewastacji. Reakcji nie było żadnej.
- W poniedziałek, 21 września, dowiedziałem się od księdza, że nie może nic zrobić, bo listy wysłał właśnie do fundacji do Warszawy – opowiada parafianin.
Nie zrezygnował i zaalarmował o sytuacji Kościelnego Inspektora Danych Osobowych w Warszawie. Ks. Piotr Kroczek zareagował natychmiast:
- Zwrócił Pan w swoich e-mailach i telefonach uwagę na sytuację ewentualnych nieprawidłowości w przetwarzaniu danych – odpisał parafianinowi z Czudca.
Między innymi w oparciu o ten materiał KIOD wydał okólnik z uwagami, który został rozesłany do podmiotów kościelnych. Zwrócił też uwagę, że tzw. listy poparcia nie są inicjatywą Kościoła, a fundacji i to na niej ciąży odpowiedzialność za ochronę danych z list.
- Jednak to czudeckiego proboszcza zobowiązał, by doprowadził do wykreślenia danych tych osób, które sobie tego życzą – precyzuje pokrzywdzony.