Czekam na dyby
Nasz krakowski prezydent zaczął się zachowywać jak król.
Można się było zresztą tego spodziewać już od poprzednich wakacji, kiedy udzielił słynnego wywiadu, w którym jednoznacznie stwierdził, że ani Dietl, ani Leo nie zrobili tyle dla miasta, co on sam. Cóż, skoro najwięksi prezydenci w historii Krakowa nie dostają do pięt profesorowi, to zostały mu już tylko królewskie porównania i takież przedsięwzięcia.
Jak wiemy z dziejów, król ma to do siebie, że lubi rozdawać przywileje, nie tłumacząc się przed tłuszczą, dlaczego to robi. We współczesnych czasach zgniłej demokracji władca musi niestety znosić obecność gryzipiórków, których w normalnych czasach monarchii można by w najlepszym dla nich scenariuszu wygnać za bramy. Dziś tak się nie da. Ale można ich ukarać inaczej.
Od lat domagamy się, by podwładni Jacka Majchrowskiego jasno określili zasady, na których wydają co roku niemal tysiąc zezwoleń na wjazd do zamkniętego dla aut centrum Krakowa. I nie możemy się tego doprosić. Urząd wstydliwie milczy, bo wie, że uprawia hipokryzję, pozwalając po cichu na jeżdżenie samochodami po Starym Mieście, a głośno opowiadając, jak to walczy ze smogiem i jak w pocie czoła promuje transport publiczny.
Jako że „Dziennik Polski” stał się w tej sprawie dla władz miasta nieznośny jak mucha dla pary zakochanych na łące, to prezydent postanowił, że wbije klin między naszą redakcję a resztę środowiska dziennikarskiego, odbierając wjazdówki wszystkim redaktorom. No cóż, sam z tego przywileju nie korzystałem nigdy, ale żal mi objuczonych sprzętem fotografów, ukaranych za nasze próby ustalenia transparentnych zasad i chęć oddzielenia tych, którym przywilej się należy od rzeszy znajomków królika. A teraz czekam na pręgierz i dyby.