Czasami na sali operacyjnej czujemy się jak bogowie
Prof. dr hab. Andrzej Maciejczak należy do najwybitniejszych polskich neurochirurgów. Do Tarnowa przyjechał 13 lat temu i stworzył tu oddział słynący z chirurgii kręgosłupa w całym kraju, wyposażony w urządzenia, których nie ma niejeden wielki ośrodek uniwersytecki. Jak tego dokonał? Co trzyma go w Tarnowie? I czym właściwie zajmuje się neurochirurg?
Panie Profesorze, jaka była Pańska najtrudniejsza operacja?
Chyba żaden chirurg nie ma tej jednej, najtrudniejszej operacji. Każda może być trudna w jakimś fragmencie, niekoniecznie w całości. Chirurgia jest zawodem, w który zaprzęga się przy stole operacyjnym nie tylko wysiłek fizyczny: stanie w niewygodnej, jednostajnej, monotonnej pozycji, ale także obciążenie psychiczne w postaci stale napiętej uwagi, zmysłów i stresu. Tak jest nawet wtedy, gdy ktoś pracuje jako chirurg od 30 lat.
Ale jeśli pani pyta o najtrudniejszą, to przypominam sobie operację bardzo trudnego nowotworu kości krzyżowej. Wiedziałem, że operacja niesie ze sobą dużą utratę krwi, o czym chory i jego rodzina zostali uprzedzeni. Co więcej: powiedziałem, że może się też zdarzyć, że nie będziemy w stanie opanować krwawienia i może skończyć się to źle, ze zgonem na stole operacyjnym włącznie.
Rzeczywiście było ciężko?
Krwawienie było gigantyczne. To był dramatyczny wyścig: albo usunę całkowicie guza i krwawienie zatrzyma się, albo zanim go usunę chory wykrwawi się na śmierć. W miarę jak krwawienie było coraz większe do moich uszu dobiegała nerwowa krzątanina ze strony anestezjologów. Spadki ciśnienia, przetaczanie krwi, potem przyjście drugiego i kolejnego anestezjologa. Wszystko to słyszałem, mając wzrok utkwiony w polu operacyjnym.
Już wiedziałem, że nie jest dobrze. I nagle słyszę najgorsze ze strony anestezjologów: mówią, żebyśmy obrócili na plecy leżącego na brzuchu chorego i reanimowali go. Ale jak? Olbrzymia rana operacyjna na plecach jest otwarta. Mogę tylko upakować ją gazą i odwrócić chorego.
Już niemal obracaliśmy chorego, gdy anestezjolog zrezygnowanym głosem powiedział: „to już zaszywajcie”. Intensywne krwawienie ustało, krew leniwie spływała do rany, tak jakby ciśnienie tętnicze było już szczątkowe. Miałem wrażenie, że zaszywamy niemal zwłoki.
I w tym momencie, w tym największym rozgardiaszu, w tej całej adrenalinie, ujrzałem kątem oka w drzwiach sali operacyjnej kapelana szpitalnego, z zaledwie zarzuconym na ramiona fartuchem. Kto go tam wpuścił w takiej chwili i to na dodatek kompletnie niesterylnego? Nie wiem.
Co ksiądz zrobił?
Kapelan rozpoczął modlitwę, a później zniknął. Kiedy chory został zdjęty ze stołu ze szczątkową funkcją krążenia, zdecydowałem, że od razu pójdę poinformować żonę chorego o niekorzystnym przebiegu operacji. Nie było jej jednak. Chwilę poczekałem i zszedłem ponownie na blok operacyjny. Chciałem sprawdzić, czy już stwierdzono zgon. Wchodzę na salę wybudzeń, a stamtąd dochodzi mnie głos mojego pacjenta, całkiem zresztą żwawy: „Panie docencie, co z tą operacją? Udała się czy nie?” Zamurowało mnie. Byłem pewien, że ten chory nie przeżyje tej operacji.
Niesamowity przypadek.
Właśnie z takich przypadków składają się najciekawsze wspomnienia zawodu lekarza. Mógłbym opowiedzieć wiele takich historii. Każda byłaby niczym film akcji, bo operacje budzą czasami olbrzymie emocje. Chirurgia i medycyna uczą pokory. Czasami na sali operacyjnej czujemy się jak bogowie, ale to błogie przeświadczenie trwa tylko do następnej ciężkiej operacji, która weryfikuje nasze nieskromne poczucie bycia kimś wyjątkowym.
Jakie operacje są trudne?
Każda może być trudna. Najwięcej powikłań zdarza się przy banalnie prostych operacjach. Zawsze powtarzam moim asystentom: nie ma prostych operacji. Każda jest poważna. Nawet wyrwanie zęba u stomatologa może spowodować niespotykane komplikacje.
Zastanawiam się, czy trudniej operuje się dziecko, czy starszego, który rozumie więcej i zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji?
Ja nie operuję dzieci. Operuję młodzież, taką 12- czy 13-letnią. W sensie anatomicznym, wielkości pola operacyjnego itd. nie czuję tej różnicy na stole operacyjnym. Mówiąc natomiast o nastawieniu psychicznym, to brzemię odpowiedzialności jest większe, gdy operuje się tak młodego człowieka. Na szczęście to uczucie znika w momencie, gdy chorego pokryje się prześcieradłami i chustami operacyjnymi i ma się wyeksponowany tylko kawałek skóry. To jest chyba tak, jak z aktorem wychodzącym na scenę: przed wyjściem denerwuje się, a później, gdy stanie w świetle reflektorów, to trema uchodzi.
Co Pan uważa za swój największy sukces zawodowy?
To, że w ogóle zostałem chirurgiem. To było moje marzenie. Kiedy już zostałem chirurgiem, a w zasadzie neurochirurgiem, to nie wiedziałem, że wyspecjalizuję się przede wszystkim w chirurgii kręgosłupa, i że będzie to moją największą pasją zawodową. Za sukces poczytuje sobie fakt, że udało mi się po przyjeździe do Tarnowa przeobrazić nieznany wcześniej oddział neurochirurgii w szpitalu wojewódzkim w oddział słynący z chirurgii kręgosłupa w całym kraju. Stało się to dzięki wielkiej pomocy i zaangażowaniu dyrektor szpitala Anny Czech, która wzięła sobie do serca ideę stworzenia w Tarnowie znaczącego oddziału neurochirurgii. W Tarnowie udało mi się trafić na porządnych, uczciwych i oddanych oddziałowi ludzi, z którymi świetnie mi się współpracuje - to też sukces.
Za swoje osiągnięcie uważam też, że zostałem w końcu profesorem, bo wymarzyłem to sobie na studiach. Zajęło mi to 30 lat. Myślę, że dosyć szybko jak na warunki polskie.
Operuje Pan najtrudniejsze przypadki chorób, urazów oraz nowotworów kręgosłupa i głowy. Mógłby Pan pracować w najlepszych klinikach i szpitalach, a jednak od ponad 10 lat jest Pan ordynatorem neurochirurgii w Szpitalu im. św. Łukasza w Tarnowie. Czy czasem nie żałuje Pan podjętej przed laty decyzji?
W pewnym momencie, po niemal 18 latach pracy w dużej Klinice Neurochirurgii Akademii Wojskowej w Łodzi, przybyłem do Tarnowa. Pracowałem w klinice słynącej wtedy w kraju z chirurgii kręgosłupa, więc stamtąd wyniosłem podstawy i umiejętności techniki chirurgicznej kręgosłupa. Miałem już dosyć pracy akademickiej, bo praca lekarza w klinice to nie tylko leczenie pacjentów, ale i zajęcia ze studentami medycyny, pisanie artykułów naukowych, badania naukowe. Byłem zmęczony tymi pozalekarskimi obowiązkami i chciałem oddać się wyłącznie działalności chirurgicznej.
Na pewno są choroby, których nie można wyleczyć w Polsce, chociaż jeśli chodzi o neurochirurgię, nie potrafię wskazać ani jednego przypadku, który nie mógłby zostać zoperowany w naszym kraju.
Do Tarnowa trafiłem w wyniku zbiegu okoliczności. W 2002 roku odszedł ordynator oddziału neurochirurgii tarnowskiego szpitala. Zostawił zespół złożony z czterech młodych osób. Dyrektor Anna Czech chciała, żeby nowym ordynatorem został ktoś z zespołu prof. Andrzeja Radka, który był moim szefem w Łodzi. Wcześniej poznała prof. Radka jako pacjentka. Była oczarowana szarmanckim sposobem bycia mojego szefa oraz tym, że jest gwiazdą chirurgii. I odszedłem z łódzkiej kliniki.
Zgłosiłem się do szefa i uzgodniliśmy, że odejdę „na swoje”, tak jak uczyniło to przede mną wielu moich kolegów, którzy kolejno opuszczali klinikę, gniazdo rodzinne, by tworzyć nowe oddziały albo wziąć w kierownictwo oddziały gdzieś w Polsce. Mój szef ma najwięcej swoich uczniów jako ordynatorów w kraju.
No i przyjechałem do Tarnowa. Nawiązaliśmy z panią dyrektor bardzo dobrą współpracę. Udało mi się zaszczepić ideę, żeby w Tarnowie stworzyć wszechstronny oddział neurochirurgii zajmujący się także chirurgią kręgosłupa na najwyższym poziomie, w co oczywiście trzeba było zainwestować olbrzymie pieniądze. Te pieniądze zostały zainwestowane.
W tej chwili mogę powiedzieć, że tarnowski oddział neurochirurgii jest jednym z najlepiej wyposażonych w Polsce, jeśli chodzi o chirurgię kręgosłupa. Mamy technologię i urządzenia, których nie ma niejeden wielki ośrodek uniwersytecki.
W Tarnowie trzymają mnie też ludzie. Mój zespół. I to, że w Tarnowie czuję się doceniany. Czuję się kimś ważnym. To jest też nie bez znaczenia, bo daje poczucie, że jestem przydatny lokalnej społeczności.
Porównał Pan kiedyś Tarnów do włoskiej Sieny…
Tarnowski Rynek jest bardzo renesansowy, w stylu renesansu włoskiego. Zdarza mi się, że podczas wykładów za granicą wplatam na końcowy lub początkowy slajd jakiś obrazek z miasta. Kiedyś po wykładzie ktoś podszedł do mnie i zapytał, czy to był rynek w Sienie we Włoszech. Odpowiedziałem, że to był Tarnów w Polsce...
Powszechna jest opinia, że najlepszy sprzęt i najwięcej funduszy jest w najbardziej prestiżowych ośrodkach. Otóż: nie zawsze. To się zmienia. Widzę, że bardzo często lokalne władze mają ambicje, by wyposażyć szpital czy oddziały w najnowocześniejszy sprzęt.
Wielu ludzi uważa, że zachód Europy oraz Stany Zjednoczone oferują lepszy standard opieki medycznej niż w Polsce. Są na pewno przypadki, gdzie leczenie wymaga wyjazdu za granicę, ale w dużej mierze na podobnym poziomie można otrzymać je także w kraju. Mimo to część osób woli za wszelką cenę leczyć się za granicą. Dlaczego tak jest?
Jest takie powiedzenie: cudze chwalicie, swego nie znacie. Poziom medycyny na świecie wyrównał się. Zwłaszcza w Europie oraz między Europą a Ameryką Północną. Pamiętajmy, że te cudowne, znane ośrodki medyczne w USA, promieniujące na cały świat nowoczesnymi technologiami i stojące w pierwszym szeregu postępu, są elitarne. One rzeczywiście wyznaczają trendy, za nimi podąża cały świat medycyny.
Ale proszę mieć na uwadze, że lekarze, zwłaszcza polscy, są bardzo ambitni. Od kiedy mamy paszporty w kieszeniach, czyli od początku lat 90., jeżdżą za granicę, szkolą się, podglądają najlepszych i przywożą te zdobycze medycyny tu, do Polski.
Na pewno są choroby, których nie można wyleczyć w Polsce, chociaż jeśli chodzi o neurochirurgię, nie potrafię wskazać ani jednego przypadku, który nie mógłby zostać zoperowany w naszym kraju.
Ani jednego?
Od kiedy mamy gamma knife, czyli nowoczesne urządzenie do napromieniowania guzów, to w Polsce właściwie mamy już wszystko.