Przy ulicy Słonecznej przed wojną i długo po niej działało sanatorium przeciwgruźlicze. Od 1945 roku pracowała w nim Marianna Michalak, która przybyła wraz z polskim wojskiem.
Okazały budynek stoi przy ulicy Słonecznej. Został wybudowany w 1928 roku. Od razu też w ściśle określonym celu - jako szpital dla osób chorych na płuca. Początkowo lecznica posiadała 60 łóżek i renomę jednego z najlepszych zakładów tego rodzaju w regionie. Idealne położenie na krańcu miasta, sąsiedztwo lasu, a przede wszystkim unikalny mikroklimat czyniły z tego zakładu idealne miejsce dla ludzi cierpiących na gruźlicę.
Jak na tamte czasy szpital mógł się pochwalić dość zaawansowaną technologią. Kilkanaście lat później podziwiała ją Marianna Krawczyk (po wyjściu za mąż Marianna Michalak). Do Koszalina przybyła wraz z polskim wojskiem idącym ze wschodu. W 1945 roku miała 21 lat, stopień sierżanta i serce pełne wiary, że chcieć to móc. Pragnęła odbudować całą Polskę, zaczęła od Koszalina. Postanowiła tu zostać, bo urzekły ją miejskie róże. Jako wojskowa pielęgniarka szukała miejsca dla siebie. Znalazła je w opustoszałym budynku na peryferiach. Właśnie tutaj powstawało sanatorium przeciwgruźlicze.
- Pamiętam, jak chodziłam i przyglądałam się specjalistycznym urządzeniom. Część rozpoznawałam, inne widziałam po raz pierwszy i nie miałam pojęcia, do czego służą. Robiły wrażenie - wspomina.
Aż rwaliśmy się do roboty
Jednak same urządzenia nie mogły zastąpić budynku. A ten był w fatalnym stanie. Zniszczone podłogi i ściany, brak mebli, łóżek, wybite okna (wcześniej przez kilkanaście miesięcy urzędowali tu Rosjanie). - Po prostu usiąść i płakać. Ale nie mieliśmy na to czasu, ani ochoty. Aż rwaliśmy się do pracy - opowiada pani Marianna.
Szpital szybko zapełnił się ludźmi takimi jak ona. Młodymi i pełnymi poświęcenia. Przychodzili z tych miejsc, do których zaniosły ich wichry wojny. Ze wschodu i z zachodu, z jednej strony politycznej barykady lub z drugiej. - Wtedy nie miało znaczenia, kto gdzie walczył, w jakiej armii. Nikt nikogo o takie rzeczy nie pytał. Najważniejsze było to, że pojawiła się kolejna pielęgniarka lub kolejny lekarz. Roboty było tyle, że i na gadanie nie było czasu - mówi koszalinianka. Dodaje, że choć praca była ciężka i żmudna, takiej radości, jaka jej wtedy towarzyszyła, już nigdy potem nie doświadczyła. Pierwsze łóżka, naprawiona podłoga, szyby w oknach, transport amerykańskich materacy. Dziś pospolite rzeczy, wówczas namacalny symbol tego, że czasy normalnieją, a wojna naprawdę się skończyła. Pieniądze? Mało kto o nich wówczas myślał.
Śmierci się nie baliśmy
W końcu udało się przygotować 110 łóżek. Szybko zapełniły się pacjentami. To była jedna wielka ludzka zbieranina. Jedni wracali z obozów koncentracyjnych, drudzy ze wschodnich rubieży, gdzie zabrano im wszystko, co mieli. Trochę ludzi pozjeżdżało z Zachodu, innych przygnała wiara, że „Ziemie Odzyskane” to szansa na nowe życie. Różne drogi, ale ten sam smutny los - gruźlica. Do połowy lat 50. nie było lekarstw, którymi można było tę chorobę wyleczyć. Pracownicy starali się ulżyć chorym, wmówić im, że muszą wierzyć w poprawę swojego zdrowia lub po prostu byli z nimi, gdy ci gaśli jak świeczki.
- Co tu dużo mówić: umierający na gruźlicę człowiek, to nie jest przyjemny widok. Kaszel, ból, ciągłe krwotoki. Każdy z personelu narażał swoje życie. Ale my się śmierci nie baliśmy. Przez lata wojny była przy nas tak blisko, że się człowiek przyzwyczaił. Poza tym moje koleżanki i moi koledzy to byli wspaniali, pełni poświęcenia ludzie. Niestety, większości z nich już nie ma - wzdycha pani Marianna.
Kaplica została
Z biegiem lat sytuacja się normowała. Pojawiły się skuteczne lekarstwa, a Pomorze oplotła sieć organizacyjna służby zdrowia, regulująca zasady służby zdrowia. Ludzie trafiali tu na dwumiesięczną rekonwalescencję. Choć warunki się zmieniły, duch wśród personelu był cały czas ten sam. Sama opieka nad chorymi nie wystarczała.
- Chodziło o to, aby naszym chorym zorganizować czas. Oprócz zabiegów, leżakowania i brania lekarstw nic więcej nie robili. A o telewizji wówczas nikt nie słyszał - uśmiecha się pani Marianna.
Szybko pojawiła się biblioteka, kółka zainteresowań, cykliczne wizyty aktorów, akademie i spotkania. Każdy z pacjentów coś potrafił i chętnie dzielił się tym z innymi. Szpital tętnił życiem wewnątrz i na zewnątrz. Dookoła niego powstały ogródki i piękne aleje. Dbali o nie sami chorzy i personel. Udało się nawet jedną z sal przerobić na kaplicę. - To prawda, że ówczesna władza nie była tym zachwycona. Ale gdy pojawili się jej przedstawiciele zapytałam ich, czy wolą, aby pacjenci wymykali się do pobliskiego kościoła i zarażali zdrowych ludzi, czy modlili się na miejscu? No i kaplica została - mówi pani Marianna.
Czołgi wyrównały teren
Od połowy lat 70 sanatorium zaczęło się kurczyć. Ludzi na gruźlicę ubywało, w budynku pojawiły się oddział zakaźny i dermatologii.
W następnej dekadzie obok sanatorium pojawiły się czołgi. Zaczęła się realizacja wielkiego projektu budowy nowego Szpitala Wojewódzkiego przy ulicy Leśnej. Wozy pancerne wyrównywały teren niszcząc sąsiadujące z lecznicą drzewa, ogródki działkowe, klomby kwiatów. Pojawili się ludzie „wielkiej socjalistycznej budowy”, którzy po kolei wydawali wyroki na stojące w pobliżu domy. W jednym z nich mieszkała pani Marianna z rodziną. Musieli się wyprowadzić do jednego z nowych bloków. Niedługo potem zrezygnowała z pracy i przeszła na emeryturę.
- Nie mogłam patrzeć na stopniową likwidację naszego sanatorium. Wolałam odejść - tłumaczy. Jakiś czas potem sanatorium przeciwgruźlicze zamknięto. Przez długi czas w budynku działała prywatna klinika psychiatryczna, funkcjonowało tutaj także hospicjum (klinika i hospicjum przeprowadziły się do nowych siedzib). - Pozostały zdjęcia. I właśnie one pokazują tych, co przez te wszystkie lata w tym naszym małym, zamkniętym świecie byli najważniejsi. Ludzi, którzy tu pracowali i którzy się tu leczyli. Takiej wzajemnej życzliwości i solidarności nie spotkałam już nigdy potem - wspomina Marianna Michalak. Nowej siedziby Szpitala Wojewódzkiego przy ulicy Leśnej nigdy nie zbudowano.