CZARNE na białym: udany eksperyment w Wołowcu
W piątek wydawnictwo Czarne z małopolskiej wsi Wołowiec, w gminie Sękowa, obchodziło swoje 20. urodziny. Rozmowa z Moniką Sznajderman, jego założycielką i żoną Andrzeja Stasiuka
Dlaczego właściwie wyprowadziliście się ze stolicy i zamieszkaliście w Beskidzie Niskim?
Z miłości.
Z miłości do Beskidu?
Najpierw z miłości do Beskidu Niskiego, a potem - z miłości do siebie. Andrzej Stasiuk przyjechał tu na stałe pierwszy, w 1986 roku. Ja mniej więcej w tym samym czasie kupiłam z moim pierwszym mężem dom, też w Beskidzie Niskim, ale to miał być dom na wakacje, weekendy. A potem już potoczyło się jakoś samo, dalej.
Czy 20 lat temu uwierzyłaby Pani, że będzie szefową jednego z najważniejszych wydawnictw w Polsce?
Nie. Nigdy też tego nie planowałam, bo w moich planach nie było prowadzenia wydawnictwa. I w tym dziewięćdziesiątym szóstym roku naprawdę wcale nie chcieliśmy zakładać Czarnego - chcieliśmy po prostu wydać „Przez rzekę”, książkę Andrzeja Stasiuka. Takie to były czasy, że można było podziałać po partyzancku, i czasem wychodziło - jak pokazuje nasz przykład. Byliśmy wtedy na rozdrożu. Też finansowym: ja napisałam doktorat, ale mieszkałam bardzo daleko od jakichkolwiek naukowych placówek, w chałupie bez prądu, głęboko w Beskidzie Niskim, w Czarnem, w opuszczonej łemkowskiej wsi. Było więc jasne, że nie podążę żadną naukową drogą. Andrzej nie był jeszcze popularnym pisarzem, choć miał za sobą już dobrze przyjęty debiut, czyli powieść „Biały Kruk”, za którą dostał Nagrodę Kościelskich; był też już po „Opowieściach galicyjskich”. Ja zarabiałam, pisząc teksty do rozmaitych mniej lub bardziej naukowych periodyków. Mówiąc szczerze, trochę hipisowaliśmy i nie bardzo mieliśmy z czego żyć.
Wyprowadzka w pusty i dziki Beskid była chyba dość egzotycznym pomysłem. Szczególnie jak na tamte czasu.
Byliśmy młodzi, sporo naszych znajomych się tu osiedlało, Beskid Niski był dość kultowym miejscem i nie wydawało nam się to wcale egzotyczne. Przyszło nam to dość naturalnie. Natomiast, oczywiście, było dość trudno. Żyliśmy na przykład wiele lat bez prądu.
Powracając do tego momentu 20 lat temu, kiedy wydajecie pierwszą książkę. Skoro byliście na finansowym rozdrożu, czy nie łatwiej było iść do innego wydawnictwa i zaproponować wydanie „Przez rzekę”?
Poprzednie książki mojego męża były publikowane przez inne wydawnictwa. Ale to nie przynosiło nam wystarczającej ilości pieniędzy, by przeżyć. I wtedy nasz kolega, który był wydawcą w bardzo dużym wydawnictwie, zapytał z głupia frant: „A czemu sami nie wydacie tej książki?”. A ponieważ kompletnie nic nie wiedzieliśmy o wydawaniu, to bez namysłu ten pomysł podchwyciliśmy. To znaczy ja podchwyciłam, bo Andrzej jest bardziej ostrożny, ma inny temperament - więc miał większe opory. Ja natomiast stwierdziłam: „Tak, właściwie dlaczego mamy tej książki sami nie wydać?”. Po czym wszyscy mnie zaczęli do tego pomysłu zniechęcać.
Ale im się nie udało?
Mam taką cechę, że im bardziej się mnie zniechęca, tym bardziej się upieram. No i doprowadziłam do wydania. To był, z perspektywy czasu, zbiór jakichś nieprawdopodobnych przypadków i wychodzenia cudem z opresji, o których nie wiedziałam nawet, że są opresjami - bo nie miałam pojęcia o procesie wydawniczym. Znaliśmy jedną drukarnię - ojców redemptorystów w tuchowskim klasztorze. Zawieźliśmy do nich rękopis - bo tylko rękopisem dysponowaliśmy - i poprosiliśmy ojca Stańczyka, który był szefem drukarni, żeby zrobili z tego książkę. No i zrobili. Tak jak umieli.
Czyli jak?
Tak, że od początku wiedzieliśmy, iż coś jest nie tak. Że już książki w Polsce zaczynają inaczej wyglądać. Że się już powoli przestają rozpadać. A nasza książka była zrobiona okropnie po amatorsku. Po prostu okropnie. Pod każdym względem.
Kto ją redagował?
Ja. A taka pani Małgosia, która pracowała w drukarni, była korektorką. Książka nie miała profesjonalnej redakcji, nie była też profesjonalnie złamana i nie była profesjonalnie wydrukowana. Każda okładka miała inny odcień, a część była zalana czerwoną farbą, bo albo tytuł, albo nazwisko - nie pamiętam dokładnie - było na czerwono. I na części okładek ta czerwona farba zalała zdjęcie.
Nie mieliśmy również żadnej dystrybucji; mój mąż poszedł do dużego dystrybutora w Warszawie, to był chyba Światowid, i próbował przekonać go, żeby wziął naszą książkę. Ale go tam po prostu wyśmiano. Zapakowaliśmy więc cały nakład do terenowego samochodu kolegi, pojechaliśmy do nieistniejącej już księgarni Odeon na Hożej w Warszawie i powiedzieliśmy, że przywieźliśmy książki. Poproszono mnie o fakturę. A ja w ogóle nie wiedziałam, co to jest faktura! Pamiętam takie sytuacje, jak siedzimy w domu naszych przyjaciół i nieporadnie pakujemy te książki, a potem sami rozwozimy je po księgarniach.
Ale na tej książce podobno jednak zarobiliście?
Tak. Co bardzo nas zdziwiło. Owszem, mieliśmy nadzieję na jakiś zarobek, ale taki, który pomoże nam przeżyć kolejne miesiące. A zarobiliśmy znacznie więcej, niż przypuszczaliśmy. I wtedy wykluła się w naszych głowach myśl, że należy te pieniądze jakoś godnie spożytkować. Postanowiliśmy więc wydać pisarza, którego podziwialiśmy, a więc Zygmunta Haupta, a konkretnie: jego książkę „Pierścień z papieru”. Teraz, na dwudziestolecie Czarnego, wydaliśmy takie monumentalne wydanie the best of Zygmunt Haupt, więc w ten jubileusz coś się zamknęło.
„Pierścień z papieru” był już wydany profesjonalnie?
Jeszcze nie. Ja zgrzeszyłam redakcją, w najlepszej wierze robioną, ale niefachową - nie jestem redaktorem z wykształcenia. Łamacz uczył się łamać, wszyscy się uczyliśmy komputera, a drukarz uczył się chyba drukowania - bo wydrukował nam tę książkę tak, że jedna wkładka była luzem. Zatem to też była nauka na własnych błędach, a nawet jak cudzych - to też w pewnym sensie na własnych.
Dopiero trzecia książka, „Dukla” Andrzeja Stasiuka, była wydana profesjonalnie. I od tego czasu współpracujemy z Robertem Olesiem i Elżbietą Totoń z Krakowa, ze studia, które dziś nazywa się d2d. Właśnie od nich wracam, bo łamałam swoją książkę.
Swoją książkę?
Tak. Pomyślałam, że po 20 latach mogę wydać własną książkę.
Powieść?
Nie. To proza dokumentalna. Nazywa się „Fałszerze pieprzu” i jest opowieścią o mojej żydowskiej i polskiej rodzinie, takim podwójnym portretem.
Nie boi się Pani porównań do męża?
Zupełnie nie.
W gminie ludzie ponoć gadają, że to Pani pisze książki męża.
Jurek Pilch, dawno temu, zażartował tak w „Tygodniku Powszechnym”. A jak to się przetworzyło w gminnej wieści - tego już nie wiem. Ja tej plotki nie słyszałam. Może wyglądam mądrzej od męża, kiedy noszę okulary.
No i ten doktorat.
Coś w tym musi być. Był u nas kiedyś przejazdem nasz autor, pastor niemiecki z Rumunii, z Siedmiogrodu, Eginald Schlattner. Już starszy pan, ale człowiek niebywałej żywotności. Przyjechał do nas wieczorem, a już w środku nocy odjeżdżał pociągiem ze Stróż prosto do Bukaresztu. Bo wtedy jeszcze takie pociągi jeździły. I po wielu godzinach rozmowy o wszystkim - bo on z wykształcenia jest hydrologiem, interesował się więc, skąd mamy wodę, jak ją ogrzewamy, rozmawiał też z Andrzejem o ogrodnictwie, o samochodach - podarował nam swoją książkę, po niemiecku, z dedykacją. Wtedy Andrzej poszedł do pokoju i przyniósł „Duklę”, też po niemiecku, też z dedykacją. Na to Schlattner wstał i powiedział: „O mój Boże! Ja byłem pewien, że ty jesteś hydraulikiem, ogrodnikiem i kierowcą pani wydawcy. W ogóle nie wyglądasz na pisarza!”.
Andrzej Stasiuk chyba nie jest łatwym człowiekiem?
Znam trudniejszych. Funkcjonujemy ze sobą - i to świetnie - już od 28 lat: w życiu i w pracy. Myślę, że o czymś to świadczy. Poza tym robi mi codziennie rano kawę.
Pytam, bo z plotek gminnych słyszałam jeszcze, że Andrzej Stasiuk spóźnił się na wasz ślub.
To akurat jest prawdą.
Dlatego że poszedł do lasu na spacer?
Nie do końca dlatego. Ale ładna legenda, więc nie będę prostować.
Ależ proszę.
Było tak, że z kolegami, z którymi świętował kawalerski, zakopał się samochodem w śniegu. A śniegu było dużo tego 28 grudnia 1995 roku.
Pani mąż prowadzi z Panią wydawnictwo?
Raczej formalnie. Jest oficjalnie wiceprezesem zarządu, ale przecież jest pisarzem, więc pisze książki. Prowadzeniem wydawnictwa zajmuję się ja. Nie sama oczywiście, bo mamy świetny, zgrany zespół: 22 osoby na etatach, część w biurze w Gorlicach, część w biurze w Warszawie, a inni zdalnie w Krakowie, Zgierzu, Pruszkowie.
Dużo Pani podróżuje pomiędzy Wołowcem a biurami?
Umiarkowanie. Każdy z zespołu zna swoje obowiązki. Jasne, że czasami trzeba spotkać się ze wszystkimi, naradzić, spojrzeć sobie w oczy. Ale nie ma takiej bezwzględnej potrzeby.
Kiedy pojawiła się potrzeba, żeby otwierać te biura, zatrudniać ludzi?
Bardzo długo pracowałam sama, później miałam jednego redaktora pracującego zdalnie. Po czym zatrudniłam w Warszawie osobę odpowiedzialną za promocję. I ona stwierdziła, że chce chodzić do biura. Mnie się to w głowie nie mieściło, bo uważałam, że szczęściem jest nie musieć chodzić do biura. Ale skoro takie miała marzenie, to otworzyliśmy pierwsze biuro na Powiślu. Niedługo później otworzyliśmy drugie, w Gorlicach. Objawił się tam chłopak zachwycający się naszymi książkami, pomagał nam też w stowarzyszeniu - bo założyliśmy wtedy z sąsiadami takie stowarzyszenie zajmujące się dziećmi z byłego PGR-u. I ten chłopak powiedział, że chce pomagać również w wydawnictwie. Najpierw więc pomagał, a potem dostał etat i pojawiła się potrzeba, by otworzyć biuro w Gorlicach. Ale wie Pani, ja do dzisiaj lubię o nas myśleć jak o małym wydawnictwie. Może się mylę.
Raczej się Pani myli. Wydajecie 100 tytułów rocznie. To premiera co trzy dni.
Za dużo. Staramy się zejść do 80.
Osoba prowadząca biznes raczej naturalnie dąży do tego, żeby ten biznes się rozwijał.
On w polskich warunkach nie może się aż tak rozwijać.
Ponieważ?
Dystrybucja nie jest mocną stroną tego biznesu. Poza tym wiadomo, że miejsce dla kultury w mediach drastycznie się kurczy. A nasze książki są zbyt podobne do siebie, w sensie gatunkowym - skupiamy się przecież na literaturze non fiction - zatem trafiają w dużej mierze do jednej grupy czytelniczej. I później nasi czytelnicy jęczą, że nie są ich wszystkich w stanie kupić i przeczytać. Mają rację.
Możecie powalczyć też o inne grupy czytelnicze.
Pracujemy nad tym. To wymaga czasu. Wydajemy poważne książki, o dużym ciężarze tematycznym, ważne i trudne. Może trzeba wydawać trochę lżejsze książki? Komercje w dobrym znaczeniu tego słowa.
Wydaliście już raz „S@motność w sieci”. Do dzisiaj niektórzy czytelnicy nie mogą wam tego darować.
Wcale się tego nie wstydzę. To pozwoliło nam funkcjonować przez kilka lat.
Jakie książki ma Pani na myśli, mówiąc: komercja w dobrym znaczeniu tego słowa?
Myślę, że zostaniemy przy non fiction. Uruchamiamy na przykład lżejszą serię podróżniczą. Przeczesujemy rozmaite blogi, szukamy ciekawych relacji i dobrych, bezpretensjonalnych autorów.
Już przez chwilę myślałam, że chcecie iść w stronę literatury kobiecej.
Przez moment szliśmy: mieliśmy imprint komercyjny, nazywał się - dla niepoznaki - Black Publishing. Zamknęliśmy go po roku - przez ten czas wydaliśmy sporo literatury kobiecej, ale okazało się, że nie jesteśmy w stanie konkurować z wydawcami, które są w tym wyspecjalizowane. Z literaturą kobiecą już zadzierać nie będziemy. Jasne, chcemy, żeby nasze dobre książki przynosiły profity - ale największa satysfakcja to zysk z książek, które wydajemy w zgodzie z sobą. Zdarzało się - ponieważ mamy duży zespół i duże koszty stałe - że pokusiliśmy się o wydanie jakiejś książki dla pieniędzy. Ale wychodziło nam to różnie.
Umiecie robić dobre książki. Jesteście na podium, jeśli chodzi o liczbę książek w nagrodzie Nike.
Zaraz po Wydawnictwie Literackim i wydawnictwie W.A.B. To powód do dumy.
Tym bardziej że centrum dowodzenia Czarnego jest w malutkim Wołowcu, o którym mało kto słyszał i do którego trudno dojechać.
I na pewno się stąd nie wyprowadzimy. No, chyba że nie będzie wyjścia i trzeba będzie emigrować.