Cyrkowe popisy akrobatów i zmysłowa Esmeralda na scenie [RECENZJA]
Gdyby Teatr Muzyczny miał wolną rękę w dobieraniu obsady, najpewniej prapremiera „Notre Dame de Paris” wypadłaby lepiej.
Od pierwszego wejścia na scenę Mai Gadzińskiej można było się spodziewać, że premiera „Notre Dame de Paris” w Teatrze Muzycznym to będzie jej show. W tym pierwszym wejściu Gadzińska nawet nie śpiewa jeszcze, jedynie tańczy, emanując, w roli Esmeraldy, zmysłową kobiecością. Ileż zmieniło się w Gadzińskiej od czasu, gdy w „Chłopach” grała dziewczęcego Anioła... Nie zmieniło się jedno: sceniczny talent i swoboda śpiewania, dzięki której zawsze pojawia się przed widzami wyrazista, budząca emocje postać. Rola Esmeraldy w „Notre Dame de Paris” to potwierdzenie tej prawidłowości.
Ukraść show mogliby Gadzińskiej jedynie akrobaci. Prawdę mówiąc - jakąś część show rzeczywiście skradli dla siebie. Najefektowniejsze sceny tego przedstawienia należały do nich. Ich ryzykowne akrobacje na wysokościach mogły kojarzyć się tyleż z teatrem, ile z cyrkiem i niekiedy zapierały dech w piersiach. Brawurowe były też niektóre układy choreograficzne, a breakdance na pewno był lepszy od popisów grup tancerzy na sopockim Monciaku latem.
Uprzedzając zdziwienie tych, którzy znają libretto „Notre Dame de Paris” ze słyszenia i wiedzą, że wydarzenia rozgrywają się w XV-wiecznym Paryżu, gdzie Viktor Hugo umieściła akcję swej powieści „Dzwonnik Notre Dame” - uprzedzając zdziwienie, co ma break-dance do średniowiecza, trzeba od razu powiedzieć, że autorzy musicalowej wersji powieści Hugo traktują średniowieczny koloryt bardzo, ale to bardzo umownie. Wielkie gargulce na ruchomych kolumnach mogą się jeszcze jakoś z paryską katedrą Notre Dame skojarzyć, tak samo jak światła reflektorów, układających się na scenie w rozety, ale już monumentalna ściana w tyle sceny, podstawowy element scenografii, mogłaby tak samo służyć jako ściana jakiegoś zikkuratu. A już kostiumy... To tak swobodna, że aż niezrozumiała mieszanina.
Ta swoboda, cały ten miszmasz to oczywiście jeszcze nie grzech. Nawet przeciwko wstawce a la paryskie kabarety, z nader atrakcyjnymi fordanserkami, trudno byłoby protestować w imię jakiejś spójności scenicznego obrazu, bo fordanserki prezentują się, przyznać trzeba, przekonująco. Rzecz w tym, że nawet jeśli tak nonszalancko odrywa się ten spektakl od historycznego kolorytu oryginału, nie wolno było odstąpić od tego, co w historii z „Dzwonnika z Notre Dame” jest jej solą: siły uczuć, a zwłaszcza siły miłości garbusa i brzydala Quasimodo do pięknej Esmeraldy. Tymczasem i prawdy emocji, i piękna tragicznej miłości Quasimodo jest w tym przedstawieniu skromnie.
Kupienie praw do tego gatunku musicalowego hitu wiązało się z wieloma rygorami. Jednym z nich było ogłoszenie ogólnopolskiego castingu dla wykonawców głównych ról. Nie wiem, jak ten casting przebiegał i na co zwracano w nim przede wszystkim uwagę, ale po premierowym przedstawieniu domyślam się, że weryfikowano głównie to, co w takim castingowym trybie da się sprawdzić najłatwiej, czyli uzdolnienia wokalne. Aktorskie najpewniej mniej. Oczywiście, wydobycie ich z wykonawców było późniejszym zadaniem reżysera przedstawienia, Gillesa Maheu, ale moim zdaniem nie wydobył ich tyle, ile było potrzeba.
Już pierwszy aktorski występ Bartosza Oszczędłowskiego (Gringoire), w piosence opowiadającej o odchodzącym czasie „strzelistych katedr” mógł napełnić niepokojem. Te melodramatyczne gesty, ten rodzaj ekspresji, której na scenie gdyńskiego Teatru Muzycznego bym się nie spodziewał... Z innymi piosenkami i postaciami bywało rozmaicie, czasem lepiej, czasem nie lepiej, trudno było mi się jednak obronić przed wrażeniem, że - na ogół młodzi - wykonawcy tak są skupieni na poradzeniu sobie z niełatwą linia melodyczną piosenek skomponowanych przez Riccardo Cocciante (gościa honorowego gdyńskiej prapremiery), że potrzeba wspólnego odgrywania scen i zapisanych w tekstach piosenek emocji gdzieś im w tym wszystkim umyka.
Bardzo jestem ciekaw, jak by wypadła polska prapremiera „Notre Dame de Paris”, gdyby gdyński Teatr Muzyczny miał wolną ręką w skompletowaniu obsady i zobaczylibyśmy na scenie - świetny przecież jako artystyczny kolektyw - zespół tego teatru. Castingowa obsada sprawdziła się może wokalnie (choć finałowa piosenka Michała Grobelnego jako Quasimodo brzmiała po prostu źle), ale nie aktorsko. Dostaliśmy popisy akrobatów, Esmeraldę i ciąg piosenek. Jak na taki hit, trochę jednak mało. Frekwencyjny sukces teatr ma jak w banku, artystycznego tym razem nie osiągnął. Pewnie następnym razem.