Cuda wypalane w 1000 stopni Celsjusza
Niewielu już ludzi potrafi wypalać tradycyjną ceramikę siwą. Bo do tego potrzebny jest piec, jakich używano kiedyś - na drewno. Takie są w Czarnej Wsi Kościelnej
- To ceramika siwa, tradycyjna. Kiedyś używało jej się w każdym domu. Innych naczyń nie było - pokazuje Paweł Piechowski. Jako jeden z niewielu już garncarzy robi taką właśnie tradycyjną ceramikę. Owszem, inni też działają - ale zwykle robią takie bardziej nowoczesne kubki, miski, doniczki: kolorowe, szkliwione. - Bo do tej siwej to trzeba mieć specjalny piec. Nie żaden tam elektryczny czy olejowy. Tylko opalany drewnem.
Paweł Piechowski mieszka w Czarnej Wsi Kościelnej. Garncarstwem zajmował się jego ojciec, dziadek, pradziadek. - Ja już jestem czwartym pokoleniem - liczy Paweł. Wesoły, uśmiechnięty, z długą brodą. Zapytany o wiek żartuje: - Ile mam lat? No tyle przecież, co i zim. No dobra, za rok czterdziecha będzie!
Jest jednym z najmłodszych, którzy wiedzą, jak zrobić tradycyjne naczynia. Uczyli go dziadek, ojciec. Trzy lata temu dostał stypendium z ministerstwa. - Dzięki temu poznałem stare wzornictwo naszych przodków, jeździłem do muzeów narodowych, gdzie są duże zbiory: w Toruniu, w Warszawie, ale też i w Białymstoku w naszym Ratuszu. I tam mi zezwolono porobić zdjęcia. Uczyłem się starego wzornictwa. To proste rysunki glansowane krzemieniem na półsurowym naczyniu: taki szlaczek poziomy, taki szlaczek w poprzek, choinka i gładzenie na obrocie lub też szachownica - pokazuje.
Odtwarza dawne wzory
Dziś odtwarza te wzory. A ludzie coraz chętniej je kupują. Dość już mają wszechobecnego plastiku. Wracają do tradycji.
- To jest łodycha - Paweł pokazuje naczynie, w którym niegdyś przechowywano mleka. - A to większe to buńka. Zamknięte naczynie do przechowania produktów lejnych.
Robi też donice: i stojące, i leżące, gwizdki, wazony, misy, naczynia, filiżanki, kubki, flakony. - Właśnie dostałem zamówienie z bractwa rycerskiego, przysłali mi zdjęcia na wzór. Będę odtwarzał stare naczynia. Oczywiście w ceramice siwej - uśmiecha się. I opowiada, jak kiedyś przyjął zamówienie z muzeum - na lampę, a właściwie ogromny klosz do niej. - Taka duża misa wytoczona, z otworem. Ciężka. Ale swój egzamin zdaje - zapewnia.
Pan Paweł robi też naczynia biskwitowe i szkliwione. Biskwit ma kolor jasnej cegły. - To wypalona glina w temperaturze około tysiąca stopni - tłumaczy. Teraz znów ludzie coraz więcej jej kupują - zwłaszcza przed świętem zmarłych. Doskonale się sprawdza na cmentarzach.
Dawniej wypalanie było szkodliwe
A czy ceramikę szkliwioną można nazwać tradycyjną? No z jednej strony tak: - Nasi dziadowie sami robili szkliwo. Kopało się w lesie specjalny piasek, był spalany ołów. Tylko to było bardzo trujące - przy wypale i przy produkcji - opowiada Paweł.
Teraz używa się innych szkliw - bezołowiowych. Już nikt ich nie robi sam. - Kupujemy. A później rozrabiamy z wodą. Ale to są już naczynia współczesne, użytkowe - dochodzi do wniosku pan Paweł. - Dużo ich sprzedajemy. Można w takich naczyniach zapiekać, dobre są na ogórki małosolne. O! Nawet makutrę mamy do mielenia maku, gdzie mak teraz się w Biedronce pozyskuje, mało kto mieli. Ale są ludzie, co szukają takich rzeczy.
Powodzeniem też cieszy się ceramika brązowa. Pan Paweł sam wymyślił, jak ją robić. Cel był jeden - miała być szczelna. Bo ta siwa i biskwitowa tak do końca nie są. Udało się!
Teraz w Czarnej Wsi Kościelnej jest czterech garncarzy: - Oprócz mnie jeszcze Janek Kudrewicz i Mirek Piechowski. I mamy tu takiego mistrza od kolosów. Duże wazy robi Wojtuś Matulewicz - wymienia Paweł Piechowski.
Kiedyś to zupełnie co innego. Praktycznie cała wieś lepiła garnki. - Bo pracy nie było. Sami mali gospodarze, małohektarowcy. A była glina - opowiada pan Paweł. Dziadek mu opowiadał, że Czarna Wieś Kościelna to była pierwsza miejscowość w okolicy, gdzie wszystkie domy pokryte były dachówką. Bo właśnie dachówki robiono tu wtedy przede wszystkim. A w okolicy wszystkie domy jeszcze były wtedy ze strzechą.
O tę glinę to mieszkańcy przez lata trochę się sprzeczali. Wykupywali ziemię. Każdy mógł kopać glinę tylko na swojej. Teraz jest inaczej. Każdy może brać i brać. I już nie kopie jej się łopatą. Przyjeżdża koparka i z głowy na kilka lat. Leży sobie. Dzięki temu, że działa na nią i słońce, i mróz - to sama się powoli trochę wyrabia. Gdy potrzeba - przewozi się ją do pracowni. I wysypuje do kotucha - specjalnego zbiornika.
- Tak, tak. Wysypuje - potwierdza Paweł. Bo glina jest skałą. Nakopana jest twarda. Do zbiornika wchodzi około ośmiu ton. To zalewa się wodą. Ale trzeba uważać, żeby gęstość była odpowiednia: nie za rzadka, nie za tęga, bo później przy wyrabianiu będzie dużo pracy. Kiedyś pomagał ojcu klasować glinę.
Glasowanie gliny jak wyrabianie ciasta
- To tak jak wyrabianie ciasta. Ciężka robota - przyznaje. Na szczęście do wyrabiania Paweł Piechowski ma specjalne maszyny. Najpierw wkłada materiał do walcarki. Przerabia dwukrotnie. Potem glina idzie do presu. Jeden sam zrobił, drugi uratował przed złomowaniem i naprawił. - Można je porównać do maszynek do mielenia mięsa - śmieje się.
Gdy glina jest już gotowa, można przystępować do tego, co pan Paweł lubi najbardziej - pracy przy kole garncarskim. Koła ma dwa - jeszcze po ojcu. - Ale nie kopię - śmieje się. Kopaniem nazywa te stare koła garncarskie, napędzane siłą nóg. - Mało kto już potrafi dziś z takich kół korzystać. Ale ja umiem.
Koła pana Pawła są elektryczne. I od początku właściwie takie były.
- Garncarze od początku bardzo zainteresowali się pralkami Franiami. Jak tam się kręci, to i w kole będzie. I zaczęli wmontowywać mechanizmy z pralek do kół garncarskich. Działało - opowiada. I pokazuje, że koła ma jeszcze dwa - małe, nowoczesne. - Zabieram je ze sobą na pokazy - mówi. I siada przy swoim ulubionym kole. Glina pod jego palcami zachowuje się jak zaczarowana. W kilka minut powstaje wazonik. - Ale tak się tylko wydaje, że to taka łatwa praca. Teraz naczynie musi poleżakować, później trzeba je ozdobić, wypalić.
Prowadzi za chwilę do budynku, gdzie ma piece. A te robią niesamowite wrażenie. Zbudowali je jego ojciec i dziadek. Bo dziadek całe życie swoje dachówki wyrabiał w szopie. A zawsze marzyła się własna pracownia z prawdziwego zdarzenia. Dobrze im poszło, bo Paweł korzysta z pieców do dziś.
Glinę wypala w tradycyjnych piecach
Są dwa: ogromne, opalane drewnem. Jeden ma ponad sto lat. - Jest przerobiony z pieca do wypału dachówki. Tamtem był otwarty, nie miał kapy, czyli dachu. I miał trzy paleniska, bo palono w nim aż trzy doby - tłumaczy. Żeby zapełnić choć jeden z nich - Paweł musi ciężko pracować przez miesiąc. A i wypalanie nie jest łatwą pracą. Temperatura przekracza tam tysiąc stopni, a podkładać do paleniska trzeba właściwie co 15 minut. Przez ponad dobę.
Za to wychodzą potem z niego prawdziwe cudeńka. Ale czasem pan Paweł myśli, że to dla niego jeszcze za mało. Wspomina, że dziadek utrzymywał się z robienia dachówek. Zrobił sobie specjalną formę, gdzie wylewał glinę. Pan Paweł ma ją do dziś. Ma też kilka dachówek, jeszcze wypalonych przez dzidka. Napisane jest na nich po rosyjsku, skąd pochodzą, ile za nie trzeba zapłacić. Dziadek wypalał je w piecu ziemnym. Wchodziło do niego 7,5 tys. sztuk. - Wystarczyło, żeby pokryć trzy i pół dachu. I to takiego większego - pan Paweł chętnie dzieli się wspomnieniami ojca. Ten marzył, żeby do produkcji dachówek wrócić choć na chwilę -żeby wypalić ich tyle, by starczyło na dach rodzinnego domu.
- Sił mu zabrakło. Odszedł dwa lata temu - mówi Paweł. - Ale ja to jeszcze zrobię. Bo już wiem, że potrafię - pokazuje odtworzoną - na podstawie dziadkowej - formę do dachówek.