Zwykle to zwycięzcy zostają dłużej na murawie i cieszą się razem ze swoimi kibicami. Jednak po półfinale w Lyonie było inaczej.
Walijczycy zasłużyli na królewskie pożegnanie i takie dostali. Po ostatnim gwizdku sędziego, gdy wiadomo już było, że inauguracyjna przygoda z mistrzostwami Europy się kończy, kibice zgotowali im niemal dziesięciominutową owację. Tak jakby chcieli przedłużyć choćby na moment te chwile chwały, do których przyzwyczaili się przez ostatnie cztery tygodnie, a których dotychczas nigdy nie doświadczyli.
To był jeden z piękniejszych obrazków francuskich mistrzostw. Tysiące sympatyków żywiołowo dziękujących swoim piłkarzom za niezapomniane przeżycia. Kilka dni wcześniej podobnie zareagowali Islandczycy na Stade de France. W ten sposób dwie największe rewelacje, grające w Euro po raz pierwszy, pożegnały się z turniejem. Znacznie później niż ktokolwiek mógł przewidywać.
Kilkanaście minut później trener Chris Coleman też nie mógł nachwalić się swoich zawodników. - Jestem z nich niesamowicie dumny. Walczyli z ogromnym poświęceniem, ale tym razem się nie udało, bo Portugalia nie pozwoliła nam rozwinąć skrzydeł. Spędziliśmy jednak ze sobą siedem wspaniałych tygodni. Zwykle takie przygody kończą się po dziesięciu dniach – mówił selekcjoner na konferencji prasowej. Tym razem nie padło żadne słowo na temat jego poprzednika, zmarłego tragicznie Gary’ego Speeda, ale wiadomo było, że jego duch unosi się nad tą reprezentacją i przekazuje jej pozytywną energię.
To był dziwny półfinał. Do przerwy słaby, nudny, wręcz niegodny tego poziomu rozgrywek. Z dramatycznym brakiem klarownych sytuacji i zaledwie jednym celnym strzałem na bramkę rywali. Postarał się o to Gareth Bale, aktywny jak od początku mistrzostw, ale tym razem bez błysku, który pozwoliłby jego drużynie na dokonanie jeszcze bardziej historycznego wyczynu. To był jedyny raz, kiedy Walia nie potrafiła strzelić gola na tych mistrzostwach. Nieobecność Aarona Ramseya, zawieszonego za kartki, była aż nadto widoczna. Bale’owi brakowało wsparcia przy kreowaniu akcji, kogoś, kto jednym niekonwencjonalnym zagraniem mógłby zaskoczyć obronę Portugalczyków.
Cristiano Ronaldo w historii mistrzostw Europy zdobył 9 goli i wraz z Michaelem Platinim jest najlepszym strzelcem tych rozgrywek
A ta, mimo absencji kontuzjowanego Pepe, przebudowywana nieustannie przez Fernando Santosa, spisywała się bez zarzutu. Dość powiedzieć, że doświadczony Bruno Alves, którego selekcjoner wystawił w miejsce gracza Realu, to ostatni zawodnik z pola, który zagrał na tych mistrzostwach w zespole Portugalii. Tym samym trudno zaprzeczyć zaklęciom powtarzanym bez przerwy przez trenera, że wygrała przede wszystkim drużyna. Niby prawda, a jednak po takim wieczorze jak w Lyonie trudno przyjąć to normalnie.
Zwycięzców nikt nie będzie sądził, więc gwizdy, które towarzyszyły Ronaldo i jego kolegom przy zejściu do szatni zostały zapomniane niemal tak szybko jak się pojawiły. Nikt też nie będzie pamiętał, że lider Portugalczyków znowu bezradnie rozkładał ręce, blokowany przez walijskich obrońców. Dlatego że w najważniejszym momencie, gdy zespół potrzebował jego błysku geniuszu, po raz kolejny stanął na wysokości zadania. Tylko wielcy piłkarze to potrafią.
Ronaldo nie odciśnie już pewnie takiego piętna na turnieju Euro jak w zrobił to Michel Platini w 1984 roku, zdobywając puchar niemal w pojedynkę. Ale Portugalczyk wyrównał właśnie rekord Francuza strzelonych goli w historii mistrzostw Europy. Obaj mają po dziewięć trafień. - Rekord Platiniego? To miłe, że go wyrównałem. Pobiłem dotychczas już wiele rekordów, ale najważniejsze jest to, że wygraliśmy mecz i zagramy w finale – powiedział kapitan Portugalczyków, wybrany piłkarzem meczu. Czyli co, jednak drużyna najważniejsza?
Remigiusz Półtorak z Lyonu